JESZCZE INNY PUNKT WIDZENIA – NIEZALEŻNY OD PUNKTU
SIEDZENIA
Tekst: Stanisław Koc
Lektura tekstu pt. „Inny punkt widzenia” autorstwa T.
Konrada zamieszczonego na internetowej stronie SPHW, dotyczy w zasadzie moich
publikacji, dlatego czuję się „wywołany do tablicy” i postaram się przedstawić mój
punkt widzenia dotyczący zawartej w nich hutniczej problematyki.
Zawodową karierę rozpocząłem w Przedsiębiorstwie
Robót Kolejowych (PRK Nr 7), przy remoncie torów kolejowych – jako robotnik.
Następnie w 1953 roku zostałem walcownikiem na wydziale blach cienkich w Hucie
Batory. W roku 1954 zdałem
egzaminy na AGH w Krakowie i
studiowałem tam metalurgię do
1959 roku. Po ukończeniu studiów pracowałem w elbląskim ZAMECHU, następnie
w Hucie Zygmunt, aby w roku 1964 stać się warszawskim hutnikiem. Byłem nim aż
do emerytury – przez lat 30. Dlaczego o tym piszę? Gdyż aby dostać się na
studia i zostać inżynierem-hutnikiem musiałem zgubić swoje chłopskie, kułackie
pochodzenie, ale też zarobić parę złotych, chociażby na ubranie i buty. Nie korzystałem z drogi
oddelegowania na studia przez zakład pracy.
Z tekstów wynika, że z ich autorem
różnią nas punkty widzenia tych samych problemów. Ale uważam, a wręcz jestem
przekonany, że możemy się różnić, a przy tym realizować wspólnie cele, jakie służą
dobru naszych kolegów hutników i naszego byłego miejsca pracy, Huty Warszawa.
A zatem do rzeczy! Pierwsza uwaga dotyczy
mojego tekstu pt. Mój przyjaciel
Autor polemiki pisze: Tekst pt. „Mój
przyjaciel” – zresztą doskonały – nie ma żadnego związku z Hutą Warszawa.
Ale dlaczego ma mieć? Napisałem
razem z tekstem „Mój przyjaciel” swego rodzaju przesłanie.
Dedykuję
to opowiadanie mym przyjaciołom – hutnikom, tym byłym, jak i aktualnym, którzy
w wolnych chwilach pasjonują się przyrodą, i którym uprawa ziemi, zbiór jej
plonów przynosi radość i dumę.
A więc adresatami mego opowiadania
byli bardzo liczni hutnicy – właściciele działek ulokowanych obok Huty – ale
nie tylko! Hutnicy oprócz pracy zawodowej mieli przeróżne pasje, byli
wędkarzami, sportowcami, miłośnikami motoryzacji. Byli wśród nich artyści –
metaloplastycy, poeci, pisarze, malarze. O każdej z tej grup można by podobne
opowiadanie napisać. Czy byłoby w tym coś złego?
Następna uwaga dotyczy miejsca
budowy huty i udziału marszałka Rokossowskiego w posiedzenie komisji, która
miała podjąć ostateczną decyzję o lokalizacji huty. Że takie posiedzenie
komisji się odbyło, wiem od świadka tamtych wydarzeń, niestety już nieżyjącego,
ale jak najbardziej wiarygodnego, pracującego w tamtych latach z Hilarym
Mincem. Otóż świadek ów przekazał tę informację w formie anegdoty na jednym ze
spotkań towarzyskich z moim i jego udziałem, w połowie lat 70. Opinia marszałka
K. Rokossowskiego, którą przytoczyłem, sprowadza się do stwierdzenia, że
niezależnie od lokalizacji huty, to gdy wybuchnie wojna, to i tak tę hutę
zbombardują i zniszczą. Po szczegóły odsyłam do tekstu „Prehistoria Huty
Warszawa”. Uważam, że nie ma w tej anegdocie niczego ośmieszającego, a wręcz
przeciwnie – nadaje podejmowanym decyzjom swoistego kolorytu. Być może nie
wszystko to, co zostało w ludzkiej pamięci, zostało przelane na papier.
Ale najbardziej kontrowersyjne
okazały się moje wspomnienia z powitania Nowego Roku w Hucie. Na wstępie muszę
stwierdzić, że w systemie zmianowym, również czterobrygadowym, jako kierownik
zmiany na W45, przepracowałem dobrych kilka lat. Dlatego sądzę, że moja ocena
tego systemu wynikająca z osobistych doświadczeń, jak i opinii bardzo wielu
pracowników, jest miarodajna i pozwala stwierdzić, że ten system nie został
przyjęty ze zbytnim entuzjazmem, gdy go wprowadzano w naszej hucie. Chcę też
zwrócić uwagę, iż załoga Huty Warszawa był zlepkiem pracowników delegowanych z
innych hut, robotników wywodzących się z podwarszawskich wsi i miasteczek i z
samej Warszawy. To zjawisko, które określamy jako etos pracy, poznałem z
autopsji i to z perspektywy zarówno robotnika, jak i inżyniera. Niestety, ta
warszawska, hutnicza mieszanka powodowała na ogół, że ci importowani do huty
pracownicy dostosowywali się w jakimś stopniu do tych, których mieli nauczać, zarówno
zawodowej wiedzy, jak i właściwego podejścia do pracy. Moim zdaniem nie było to
korzystne dla „etosu pracy”, więc pisząc o byłych już naszych hutnikach nie
należy nadużywać tego określenia.
Wstępne fragmenty moich
sylwestrowych wspomnień zawierają treści, które wzburzyły mojego adwersarza.
Nie trzeba chyba wyjaśniać, że ludzie idący na bal, do kościoła, czy na jakąś
inną uroczystość, wyglądają inaczej, odświętnie, są w innych nastrojach niż ci,
którzy, choć schludnie i niekiedy gustownie ubrani, jadą do roboty. A
szczególnie w Sylwestra. I o czym tu dyskutować?
W dalszej części mego tekstu opisałem
sylwestrowo-noworoczną, gospodarską wizytę, jaką w połowie lat 70. złożył na
Zgniataczu dyrektor naczelny huty wespół z sekretarzem komitetu zakładowego. Opis
tej wizyty wzburzył Tadeusza Konrada, a szczególnie przytoczone słowa,
wypowiedziane przez walcownika Władysława Serwatkę. Po szczegóły odsyłam do
tekstu „Nowy Rok na Walcowni”.
Stwierdzam z całą
odpowiedzialnością, że opisana w tym fragmencie mych wspomnień rozmowa, odbyła
się w zasadzie dosłownie w taki sposób, jak ją przytoczyłem. Biorący w niej
udział Władysław Serwatka – wówczas już starszy pan – znany był na walcowni jako
dobry fachowiec, członek PZPR o dość oryginalnych poglądach, często zbyt bezpośrednich. Żyje jeszcze kilka osób, którzy go znali i dobrze zapamiętali,
i wiedzą, jakim językiem się posługiwał. Jedno ze sformułowań „czerwony
dyrektor z awansu społecznego” szczególnie wzburzyło Tadeusza Konrada, w
związku z czym pozwolę sobie przypomnieć tym, co byli aktywni zawodowo w
okresie PRL-u, a teraz zapomnieli, albo nie chcą pamiętać, że wówczas w
gospodarce kadrowej obowiązywała przy awansach na kierownicze stanowiska tzw.
nomenklatura kadrowa, co oznaczało, że głos decydujący należał do komitetów partii.
W przypadku stanowisk naczelnych dyrektorów była niezbędna akceptacja komitetu zakładowego,
następnie komitetu dzielnicowego oraz komitetu wojewódzkiego. Ale akceptacja
tych komitetów mogła dotyczyć tylko osób, które znajdowały się na specjalnej
liście mogących awansować.
Czy informacje zawarte w moim
tekście – to kłamstwo? W świetle powyżej przytoczonych faktów uważam określenie
dyrektorów, że są z awansu społecznego – jako zasadne.
Dobrym przykładem takiego awansu był
jeden z dyrektorów z tamtego okresu, który zawodową karierę rozpoczął w
bytomskim, tzw. czerwonym technikum, które w sposób przyśpieszony kształciło
techników spośród wyróżniających się postawą zawodową i polityczną robotników. Czy
więc określenie „czerwony dyrektor” może oburzać? Przypominam, że w okresie
PRL-u słowo „czerwony” było popularnym określeniem do charakterystyki tych
negatywnych zjawisk, których źródłem był socjalistyczny system. Ojcem chrzestnym
użycia słowa „czerwony” w sensie negatywnym był Milovan Dilas, komunista i
przyjaciel prezydenta Jugosławii Josipa Broz Tity, który w swej książce – „Nowa
Klasa”, użył określenia: czerwona burżuazja.
Przez 30 lat pracowałem z wieloma
dyrektorami naczelnymi i moja wiedza na ich temat pozwala stwierdzić, że nie
„wszyscy dyrektorzy to byli wysokiej
klasy fachowcy posiadający bardzo dobre wykształcenie i duże doświadczenie
zawodowe”.
Mit o genialnych dyrektorach jest
zwyczajnie nieprawdziwy i fałszuje w tym przypadku historię Huty Warszawa i
hutników. Szkoda, że poszukiwanie prawdy i przytaczanie prawdziwych zdarzeń,
przecież niebolesnych, autor Tadeusz Konrad określa jako pogardę dla hutniczego
środowiska i proponuje, aby przyjąć zasadę „PISZEMY TYLKO DOBRZE O
HUCIE”. Taka propozycja to nic innego, jak powrót do przeszłości,
w której surowo zabraniano źle pisać o rzeczywistości. Jak to się skończyło –
wszyscy dobrze wiemy.
Moja propozycja jest następująca: PISZMY TYLKO PRAWDĘ!!!
Stanisław Koc
Warszawa, marzec 2019