CZASY PRL - WSPOMNIENIA


Zachęcamy Kolegów do podzielenia się z innymi swoimi wspomnieniami z pracy w naszej hucie.

#  #  #




U KOMBATANTÓW 

(artykuł w Hutniku Warszawskim z 26 maja 1979 roku)


Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

W hucie pracowała niemała grupa byłych żołnierzy, weteranów II wojny światowej, którzy mieli swoją organizację ZBoWiD (Związek Bojowników o Wolność i Demokrację). Byli to szeregowcy, podoficerowie, oficerowie wojska polskiego ze wszystkich frontów II wojny światowej, ale też powstańcy warszawscy i partyzanci. W tej organizacji nie było dzielenia na tych „lepszych” i tych „gorszych” – jak powiedział Stanisław Serżysko: „to proch nas łączy”.

16 maja 1979 roku odbyło się walne zebranie ZBoWiD. Na to święto przybyli płk Tadeusz Sęk – wiceprzewodniczący Zarządu Dzielnicowego ZBoWiD i Julian Rataj – żołnierz 30. Pułku Strzelców Kaniowskich. Uczestnicy uczcili chwilą ciszy tych, którzy w ostatnich latach odeszli z szeregów ZBoWiD na zawsze.

Sześciu osobom wręczono medale Zwycięstwa i Wolności. Wśród odznaczonych była jedna kobieta – Barbara Wysocka – łączniczka z Mokotowa.

Z referatem wystąpił prezes koła Tadeusz Starzyński. Obszerny referat obejmował sprawy organizacyjne, bytowe – szczególnie ważne dla tych, co są już na emeryturach. Podziękował naszej gazecie ”Hutnik Warszawski” za bardzo rzetelne materiały poświęcone sylwetkom żołnierzy pracujących w naszej hucie.

Józef Nehrebecki – przewodniczący komisji rewizyjnej ustosunkował się do kilku problemów, jakie wystąpiły w minionej kadencji, które m.in. dotyczyły sposobów nawiązywania patriotycznych kontaktów z młodzieżą.

Również Julian Rataj mówił: „musimy dotrzeć różnymi sposobami do młodzieży. Należałoby zacząć od szkół przyzakładowych. Wiem z własnego doświadczenia, że młodzież potrzebuje takich spotkań, albowiem największą moc ma słowo mówione, wyrażające własne doświadczenie mówcy.”.

Dyskutanci zwracali uwagę na bardzo dobrą współpracę z administracją huty, jak również z organizacjami społecznymi i politycznymi. Stanisław Serżysko zaproponował, by ufundować sztandar dla hutniczego koła ZBoWiD. Zachęcił do dobrowolnego wniesienia składki w wysokości, ile kto może dać. Propozycję przyjęto aplauzem i natychmiast przystąpiono do zbiórki.

Wybrano nowe władze koła. Prezesem został ponownie Tadeusz Starzyński, wiceprezesami Jan Plasota i Antoni Przygoda, sekretarzem Maria Oleszczuk, skarbnikiem Alicja Wójcik, przewodniczącym komisji rewizyjnej został ponownie Józef Nehrebecki. W spotkaniu uczestniczył dyrektor Mieczysław Kotarski.

Na zakończenie spotkania przyjęto rezolucję, w której czytamy m.in.: „My, kombatanci, pragniemy żyć w pokoju, bo tylko pokój może dać szczęście ludziom na całym świecie”.

 



DROGA Z SOSNÓWKI DO WARSZAWY – LOSY SUWNICOWEJ Z „WYGWIZDOWA”

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Spotkałem ją w parku jakiś czas temu. Mocno starsza pani, ale było w niej coś, co zapamiętałem z dawnych „hucianych” lat, i natychmiast ją rozpoznałem. Przysiadłem się, przywitałem, przedstawiłem. Zostałem też rozpoznany.

Była to Nastazja Kryńska, która pracowała jako suwnicowa na gabarytach – na „wygwizdowie”, jak niektórzy mówili. Brygadzistą tam był Jerzy N., którego nie dało się lubić. Był nadgorliwy, poganiał ludzi mówiąc „ino pryndzyj róbta”. Kiedyś zwróciła mu uwagę, że daje jej więcej pracy, niż innym, i nie wpisuje jej wszystkich godzin nadliczbowych. Nie raz, gdy trzeba było, zostawała w pracy po godzinach. Długo znosiła te szykany, w końcu nie wytrzymała i pożaliła się kierownikowi zmiany. Od tej pory wzajemnie z brygadzistą wręcz nienawidzili się, lecz mowy nie było o przesunięciu jej na inne stanowisko, gdyż miała bardzo wysokie kwalifikacje suwnicowego, niezbędne w tym miejscu, w którym pracowała. A zdobyła je jeszcze w Hucie Lenina.

Zapytałem ją, jak i skąd trafiła do warszawskiej huty. Namówiłem ją na zwierzenia – by opowiedziała mi o sobie, o swojej rodzinie, o swoich losach.

- Zaskoczyłeś mnie tą propozycją „spowiedzi”, ale niech tam… To był przypadek, sama zgłosiłam się do pracy w Hucie Warszawa w roku 1957… Pracowałam w Hucie Lenina jako operator suwnicy w hali odlewni.  

Ale po kolei. Pochodzę z małej wsi Sosnówka w powiecie koneckim, rodzice mieli 4 morgi ziemi i pięcioro dzieci, dwóch chłopaków i trzy dziewczyny. W 1944 roku miałam 15 lat. Trwało Powstanie Warszawskie. Tysiące ludzi wysiedlono z miasta. Do Sosnówki przywieziono ponad czterdzieści osób – starców, kobiety z dziećmi. Do nas przysłano panią z dwójką dzieci. Rodzicie dali im pomieszczenie w podwórku. Ta pani nazywała się Joanna L. – już nie żyje. Byłam najstarsza z rodzeństwa, pomagałam rodzicom w polu i w obejściu gospodarskim, miałam wtedy okazje rozmawiać z panią Joanną. na różne tematy. Bywało też, że razem pracowałyśmy w polu. Słuchałam z ciekawością opowieści o Warszawie, o jej rodzinie. Przyznam, że polubiłam ich. Starałam się im ukradkiem podrzucać jarzyny, owoce, czasem jajka. Na plebanię miejscowi znosili różne produkty żywnościowe, czasem odzież. Raz tam pobiegłam, bo akurat Czerwony Krzyż rozdawał odzież. Przyniosłam dla dzieci tej pani darowiznę. Widział to mój ojciec i dostałam lanie, że im dałam, a nie swoim. W tej strasznej złości powiedziałam ojcu: będziesz tego żałował.

Były święta, mama upiekła ciasta, gotowała postny bigos – zaniosłam tym biedakom. Wtedy pani Joanna wzięła mnie za  ręce i powiedziała – „jak to się wszystko skończy, przyjedziesz do mnie do Warszawy”. Wojna skończyła się, przesiedleńcy wyjechali, ja ukończyłam szkołę, ale nadal pomagałam rodzicom w gospodarstwie.

We wszystkich domach zainstalowano kołchoźniki, dzięki czemu dowiadywałam się o odbudowie Polski i wielkich budowach prowadzonych w całym kraju, w tym o Nowej Hucie. Dźwięczały mi w uszach słowa pani Joanny o innym, niż na wsi, życiu w dużych miastach. W kołchoźnikach zachęcano do pracy na tych budowach. I było „Nierozłączne siostry dwie: młodzież i SP”. Postanowiłam więc pojechać do tej Nowej Huty. Już od  pewnego czasu zbierałam pieniądze, sprzedawałam jajka, grzyby, oszczędzałam, aby mieć na bilet do nowego życia.

W pierwszych dnia maja, w nocy wyszłam z domu… żeby już do niego nie wrócić. Znalazłam się w Stąporkowie w powiatowym ZMP. Powiedziałam, że chcę się zatrudnić w Nowej Hucie, ale że jest kłopot, bo nie mam dowodu osobistego, gdyż ojciec mi go schował, żebym nie wyjechała. A ja skłamałam – nie miałam jeszcze osiemnastu lat. Ale skierowanie do Krakowa dostałam. Wtedy była prosta sprawa – chcesz pracować, to i pracuj. Szesnastego maja przyjęto mnie do pracy w budującej się hucie i skierowano na kurs dla suwnicowych. Miałam wykonywać pracę, o której nic nie wiedziałam. Ale co tam, nauczę się!

Zakwaterowanie w barakach, wokół błoto, ubranie to waciaki i gumowce, jedzenie na stołówkach nienajlepsze. Ludzie wokół obcy, niezrozumiałe, chamskie odzywki, i te ogromniaste hale…

Ale ważne było to, że stanę się kimś. Osiągnęłam I stopień sterowania suwnicą, skierowano mnie do pracy w magazynach materiałów sypkich. Po dwóch latach byłam przeszkolona na II stopień. Zarabiałam bardzo dobrze, od czasu do czasu jeździłam do Krakowa, podobało mi się tam – tyle młodzieży, a i ludzie jacyś inni…

Pewnego dnia rozeszła się wiadomość, że jest możliwość podjęcia pracy w nowobudowanej hucie w Warszawie. Przypomniałam sobie panią Joannę i jej opowieści o tym mieście. Zapragnęłam znaleźć się w stolicy. Zgłosiłam się do rady zakładowej związków zawodowych z prośbą o przeniesienie do Warszawy. Na wyjazd zgłosiło się ponad trzydzieści osób, przeważnie mężczyźni.

- Ty, Nastka, tam się nie nadajesz, tam stolica – powiedział związkowiec Ludwik P.

Zawrzała we mnie chłopska natura: co, ja się nie nadaję? Udowodnię, że tak! Złożyłam wymówienie. Grozili, że mnie zwolnią dyscyplinarnie. W końcu dostałam zapewnienie, że jak przyjdzie pora, to mnie wyślą do Warszawy.

Pierwszy pojechał Staszek S., chłopak z Nowego Sącza, pół roku potem ten P., co to powiedział, że Warszawa nie dla mnie,  po nim następni. Przyszła kolej i na mnie. Znalazłam się w Hucie Warszawa. I co widzę? Przede mną stoi zdumiony związkowiec P. z pytaniem: co ty tu robisz? Ale zachował się w porządku, poparł mnie i dostałam zakwaterowanie w hotelu robotniczym  przy ul. Skalbmierskiej. Rozpoczęłam nowy rozdział w życiu.

Tu było inaczej, inne hale, duża przestrzeń, w stalowni dziwny piec elektryczny buchający ogniem... Skierowano mnie na gabaryty, składowisko wlewnic, nastawek, osprzętu hutniczego. Były tu dwie suwnice na jednym składowisku, na sąsiednim również dwie. Jedna zmiana miała ogrom pracy, tu składowano większość zamówień. Jedynym mankamentem tej pracy była wolna przestrzeń, nie było zabudowy. Stąd określenie „wygwizdów”.

Po czterech latach złożyłam podanie o mieszkanie. Otrzymałam lokal z odzysku – pokój i kuchenka przy ul. Marymonckiej. W 1964 roku wyszłam za mąż za hutnika z walcowni grubej Jerzego Marczewskiego. W 1966 roku mąż zmarł na zawał. Bardzo to przeżyłam i pamiętam, Stasiu, jak mi pomagaliście wtedy przy pogrzebie męża. To wtedy postanowiłam odwiedzić panią Joannę. Dzięki jej opowieściom znalazłam się przecież w Warszawie. Wiedziałam tylko, że od Potockiej po lewej stronie to drugi budynek, nie znałam numeru, więc zapytałam idącą panią o numer mieszkania pani Joanny, ta dziwnie na mnie spojrzała, ale udzieliła informacji… Dzwonię, pukam, cisza. Ponawiam, bo może nie słyszą. Drzwi otwierają się wąską szczeliną. Przedstawiłam się, siwa kobieta jakby nie rozumiała moich słów, a po chwili słyszę: „proszę odejść, nie nachodzić mnie, nie znam, nic nie wiem, zawołam dozorcę”. Byłam przerażona, krew uderzyła mi do głowy, wycofałam się. Było mi tak bardzo przykro, bo myślałam, że podzielę się z panią Joanną moją historią życiową.

Ale przyszedł też taki dzień, który lepiej, aby go nie było. Był to dzień paskudny, siąpił deszcz. Przyszłam do pracy, weszłam do kabiny i by mieć kontakt głosowy ze składowiskowym Stefanem  Sz. zostawiłam otwarte drzwi kabiny. Sz. polecił mi przeniesienie wlewnic na bok od szyn kolejowych. Po wykonaniu zadania czekałam na następne polecenie. Po chwili pod kabiną Stefan zaczął palnikami ciąć skrzepy. Jeden z nich, taki duży, miał być podpięty łańcuchem, by go zerwać. Nagle sterownik się zaciął i nie mogłam suwnicy zatrzymać. Z całym impetem suwnica uderzyła w odbojnice, wstrząs, wypadłam z kabiny... poczułam straszny ból w krzyżu, nodze… potem obudziłam się w szpitalu.

Pamiętam, Stasiu, że byłeś u mnie w szpitalu na Banacha, ale nic nie rozumiałam z tego, co do mnie mówiłeś. Po kilku dniach przyszedł Teodor Jasiak – przewodniczący związku zawodowego u nas na Stalowni, był też BHP-owiec o nazwisku Jeleń, co to chciał ode mnie zeznania o wypadku.

A potem pomagaliście mi w rehabilitacji po ciężkich połamaniach – dwa kręgi pęknięte, otwarte złamanie podudzia, pęknięty staw biodrowy. W efekcie całkowita niezdolność do pracy i renta.

- Pamiętasz? Wtedy powiedziałeś, że opiszesz to moje harde życie. Szukałam w różnych czasopismach...  Ale chyba nie napisałeś. Dlaczego?

- Jestem zaskoczony, przepraszam, postaram się… - zacząłem się tłumaczyć.  

- Nie o to chodzi, to już nie jest takie ważne. To było dawno. Teraz zostało mi tylko spokojne życie rencistki, na szczęście dobra renta i od czasu do czasu wyjście do miasta. Nie wiedziałam, że tu bywasz i mogę cię tu spotkać. Ale dobrze, że cię widzę. Bardzo mnie to ucieszyło. Często bywasz w tym parku? No to do zobaczenia, Stasiu.

 

W końcu napisałem to, co obiecałem tyle lat temu… Czy przeczytasz, Nastko, ten tekst? Wybacz, że tak późno.




TADEUSZ GOŁĘBIOWSKI - NOWOCZESNY BRYGADZISTA 


Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski 

przedruk z „Głosu Pracy” nr 6 z 8 stycznia 1975 roku

 

Kiedy rozmawiałem z brygadzistami podkreślali, jak ważną sprawą są stosunki międzyludzkie panujące w brygadzie, brak lekceważenia czyjegoś innego zdania czy też krytyki.  

Brygadzista Tadeusz Gołębiowski mówił: jeśli nawet wiem, że pracownik ma w jakiejś sprawie tylko część racji, zawsze staram się go wysłuchać z całą uwagą, zrozumieć jego intencje, wyważyć je z moimi i dopiero wówczas podjąć decyzję, która jest przeważnie aprobowana.

Zawarta w tym mądrość odnosi się nie tylko do hutniczej brygady kierowanej przez niego. Solidne, fachowe umiejętności i zaufanie współpracowników są przecież warunkami bez których trudno kierować nawet najmniejszym zespołem ludzi. Tadeusz Gołębiowski ma już za sobą 26 lat pracy zawodowej. Hutniczego zawodu uczył się na Śląsku, choć urodził się na warszawskiej Woli. Kiedy wrócił do Warszawy w 1955 roku zatrudnił się w WSK Okęcie jako hutnik-modelarz. Za zgodą firmy został przeniesiony służbowo do nowobudowanej Huty Warszawa, gdzie zatrudniono go w dziale głównego mechanika. Po trzech latach wzorowej pracy został brygadzistą. Do pracy przyjmowano coraz więcej pracowników ze średnim wykształceniem, on miał tylko zawodowe. Próba zaocznej nauki w technikum mechanicznym huty nie powiodła się – nie dał rady. Zbyt wiele ciążyło na nim obowiązków zawodowych, społecznych i domowych. Dopiero skierowanie do Technikum dla Przodujących Robotników ziściło jego marzenie o średnim wykształceniu. Było ciężko, ale na świadectwie miał tylko dwie czwórki, reszta – same piątki. Wrócił do pracy na stanowisko, które zajmował poprzednio, ale z uwagi na poszerzenie umiejętności na wydziale odlewniczym. Proponowano mu funkcję inspektora w Dziale Inwestycji, ale odmówił. Byłem robotnikiem, jestem robotnikiem i chcę pozostać na produkcji – powiedział.

Dyplom technika to nie tylko moralna satysfakcja, ale też zasób wiedzy niezbędnej do kierowania zespołem ludzi. To również większe  zrozumienie technologii produkcji, szersze pojmowanie ważności myśli racjonalizatorskiej, właściwych warunków pracy i bezpieczeństwa. To także namawianie pracowników do podnoszenie kwalifikacji zawodowych, do udziału w najróżniejszych formach szkoleń, które są dostępne w hucie, a co skutkuje zwiększonym wynagrodzeniem poprzez otrzymanie wyższej stawki osobistego zaszeregowania.

Tadeusz Gołębiowski był radnym Stołecznej Rady Narodowej, w której był aktywnym członkiem Komisji Rozwoju i Zagospodarowania Przestrzennego Warszawy. A między pracą w hucie i działalnością społeczną miał czas na ukończenie Rocznego Studium Nauk Społecznych. Ukończył także szkolenie, które umożliwiło mu udział w pracach Komisji Odwoławczej Kodeksu Pracy przy Urzędzie Dzielnicowym na Żoliborzu. Był członkiem komitetu rodzicielskiego w klasie swojej córki, w Technikum Medycznym.

Huta Warszawa daje pracę, ale oprócz pracy wywiera ogromny wpływ na osobowość człowieka, czyniąc go wrażliwym na społeczną więź łączącą ludzi dla wzajemnego uwarunkowania z uwagi na specyficzną technologię przedsiębiorstwa. Technologia wywiera na człowieku dobór właściwych narzędzi, skutecznych do wykonania określonej pracy – to myśl ludzka kształtuje tę współzależność: maszyna – człowiek – robotnik wykwalifikowany – brygadzista – mistrz technik – inżynier; czyli rozwój osobowości ludzkiej i technologii.




LEON RYGIELSKI - HUTNIK I DYPLOMATA


Wstęp – Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Leon Rygielski – pracownik modelarni Wydziału Odlewni W73, działacz polityczny.

Pracę zawodową rozpoczął w Zagłębiu w 1945 roku jako modelarz, następnie pracował w organach administracji państwowej i partyjnej, m.in. w KC PZPR oraz na placówkach dyplomatycznych. W latach 1957-58 był pracownikiem Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru w Korei. Potem  trafił do pracy na Odlewni Huty Warszawa, a w 1967 ponownie wyjechał do pracy w MKKiN – tym razem do Wietnamu.

Leon Rygielski otrzymał I Nagrodę w Konkursie na Wspomnienia Hutników, które drukowane były w „Hutniku Warszawskim” w 1976 roku w numerach: 9 z 10 czerwca, 16 z 19 października, 17/18 z 10 listopada i 20 z 29 listopada.

Materiał był bardzo obszerny, dokonałem więc skrótu starając się nie ująć nic z tego ciekawego, barwnego wspomnienia. Tekst ten uważam za bardzo ważny dla historii warszawskich hutników.

Oddaję głos Leonowi Rygielskiemu:


Wezwano mnie do Departamentu Kadr Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Kadrowiec - młody człowiek zaproponował mi wyjazd do Sajgonu, do pracy w Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli. Nie byłem przygotowany na taką propozycję i poczułem się zaskoczony, nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Kadrowiec uśmiechnął się widząc moje zakłopotanie.

- Możecie nie podejmować decyzji od razu – powiedział – rozumiem, że jest ona trudna, trzeba się zastanowić, porozumieć w domu, czekam więc na decyzję.

Wracając do huty cały czas zastanawiałem się nad otrzymaną propozycją. Był rok 1967. Radio telewizja, prasa były przeładowane informacjami na temat walk na Półwyspie Indochińskim. Walka wyzwoleńcza na południu Wietnamu, naloty amerykańskie – to klimat wojny. Nie przerażało mnie to, chciałem tam jechać, ciągnęła mnie przygoda, egzotyka kraju, zaszczyt pracy w komisji rozjemczej. Ale jak o tym powiedzieć żonie? Rok rozłąki, niepewność, wojna... W domu wybuchła awantura. Żona nawet nie chciała słyszeć, co mam jej do powiedzenia. Przez tydzień nie rozmawialiśmy. W końcu po moich usilnych przekonaniach, że nic nie może się mi stać, ustąpiła.

W lipcu wezwał mnie dyrektor Detko.

- Jest tu prośba o delegowanie Ciebie do MKKiN w Indochinach. Co ty na to? Chcesz jechać? - rzekł jakby z nutą zdumienia.

Skinąłem głową.

- W takim razie podpiszę zgodę – mówiąc to jakoś dziwnie spojrzał na mnie.

Koledzy w warsztacie, gdy im mówiłem o moim wyjeździe do Indochin, nie bardzo wierzyli i – co tu dużo mówić – kpili. Zaczął się dla mnie gorączkowy okres przygotowawczy do wyjazdu. Badania lekarskie, szczepienia ochronne, a było ich sporo, krawcy, gdyż dostałem cały ekwipunek począwszy od garniturów, a na krótkich spodenkach i okularach przeciwsłonecznych skończywszy. Po załatwieniu formalności paszportowych byłem gotowy do drogi.

W przeddzień wyjazdu postanowiłem pożegnać się z kolegami z warsztatu i przyjaciółmi z huty. Przyszło ich sporo. Rano skacowany udałem się na lotnisko. Mieliśmy lecieć we trzech: młody człowiek na stanowisku tłumacza języka angielskiego, kurier dyplomatyczny, i ja, jako kierownik kancelarii tajnej. Czekali na mnie. Okazało się, że i ja, i tłumacz pierwszy raz lecimy samolotem. Kurier dyplomatyczny, jako że latał wcześniej, udzielał nam rad i pouczeń, jak zachowywać się w czasie lotu. W powietrzu okazało się, że nasz kolega w czasie lotu zbladł, zwymiotował kiedy samolot wpadł w turbulencje. W końcu wylądowaliśmy na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie.

Po odprawie paszportowej przewieziono nas do hotelu. Mamy czekać na połączenie lotnicze do Wietnamu. Koledzy mieli znajomych w Moskwie i udali się do nich w gościnę, a ja ruszyłem na zwiedzanie miasta. Nie znam rosyjskiego. Z tego powodu miałem kilka zabawnych i śmiesznych scen. Byłem oszołomiony miastem – dużo ludzi, wspaniałe metro, które oglądałem z podziwem, a gapie patrzeli na mnie zdziwieni, co tak wpatruje się w sufit, na ściany przepięknie malowane i wyłożone barwnymi mozaikami. Pomyślałem, dlaczego u nas w Warszawie przerwano prace przy budowie metra. Następnego dnia udałem się pod Kreml, stanąłem w kolejce do zwiedzenia. Nie wiem w jaki sposób milicjant moskiewski rozpoznał w tłumie, że jestem obcokrajowcem, podszedł do mnie, zasalutował:

- Izwienite, pażałujsta, praszu dokiument. Aaa, paliak. Idzitie siuda sa mnoj – i wprowadził mnie do ogromnej sali, gdzie byli turyści. Było to miłe z jego strony. W tym momencie muszę nadmienić, że nie znam rosyjskiego, tylko angielski, który był językiem urzędowym w Komisji Nadzoru.

Trzeciego dnia pobytu w Moskwie oddaliłem się bardzo daleko od centrum. Było znacznie po północy. Zabłądziłem. Żaden taksiarz nie stanął na mój znak. Po jakimś czasie jeden zatrzymał się… okazał się Polakiem ożenionym z Rosjanką.

Wreszcie dotarliśmy do Sajgonu. W roku 1967 na życiu tego dwumilionowego miasta wyciskała swoje piętno wojna. Na ulicach było pełno samochodów z oznakami US Army, w których siedzieli wyżsi oficerowie amerykańscy. W Sajgonie obowiązywała godzina policyjna. Gęste patrole policyjne, tak sajgońskie, jak i Military Police, gęsto krążyły po mieście. Podziemie gospodarcze, jak w każdy kraju objętym wojną, dawało znać o sobie dezorganizując rynek, powodując wzrost cen artykułów żywnościowych i pierwszej potrzeby. W Sajgonie wzrastało bezrobocie. Nędzę powiększała fala uchodźców ze spalonych wsi Wietnamu Południowego. W mieście nasilało się działanie tak zwanego Vietkongu. Wylatywały w powietrze różne obiekty wysadzane przez partyzantów, jak pływające ekskluzywne restauracje czy hotele, w których mieszkali Amerykanie. Zniszczono ambasadę USA. To pociągało za sobą represje ze strony władz sajgońskich. Całe dzielnice obstawiano wojskiem i pacyfikowano. Panował terror wojskowy marionetkowej kliki Thieu. Przechodząc przez miasto napotykaliśmy zbrojne patrole żandarmerii sajgońskiej. Ubrani byli na wzór amerykańskich żołnierzy, w hełmach z ochronną siatką, z rewolwerami zawieszonymi na pasie, z pistoletami maszynowymi na piersi i przyszytą do zawiniętych rękawów bluzy odznaką tygrysa w skoku z podpisem dengerous (niebezpieczeństwo). Wyglądali niesamowicie groźnie. Przechodząc obok takiego żołdaka, człowiek się zastanawiał, czy dostanie kulą w plecy. I gdyby nie komisyjna legitymacja i paszport polski nie czułbym się tam bezpieczny.

Początkowo nie mogłem też przyzwyczaić się do żebraniny uprawianej przez dzieci. Otaczały one człowieka, wyciągały chude rączki i błagały wzrokiem o jałmużnę. Początkowo dawałem, ale to nie rozwiązywało sprawy. O lecznictwie, szkole, pracy nie było mowy. Wszystkie dziedziny życia były w prywatnych rękach pod nadzorem USA Army. Do nas, Polaków, Sajgończycy byli dobrze ustosunkowani. Nienawidzili Amerykanów.
Kończyłem pracę w Sajgonie tuż przed nasileniem amerykańskich nalotów na pozycje Vietkongu. Raporty, które tam otrzymywałem, opisywały dramatycznie podłą wojnę, w której ginęły tysiące ludzi, dzieci zostawały okaleczane odłamkami, palone napalmem, ale też w ohydny sposób wykorzystywane seksualnie.

Już po kilku latach przeczytałem książkę „Amerykańscy chłopcy” autora Stevena Phillipa Smitha. Właśnie taki obraz wojny wietnamskiej, jaki został opisany w tej książce, był utrwalony w mojej pamięci.

                                                                                    Leon Rygielski




Stanisław Andrzej Pawlikowski:

Otrzymałem od dyrektora Kazimierza Bochyńskiego listę zapamiętanych przez niego pracowników wydziału kolejowego (lista poniżej artykułu). Jedno z nazwisk – Bogdan Pokropiński – wydawało mi się znajome, ale nie mogłem sobie przypomnieć tej osoby, znam ją, czy nie… w końcu znam tysiące ludzi z huty i nie tylko z huty. Dopiero dokładnie czytając tę listę dalej zobaczyłem na niej nazwisko Antosia Kruszyńskiego, i oto wyjaśnienie – Antoni Kruszyński (który był korespondentem naszej zakładowej gazety) przeprowadził rozmowę z Bogdanem Pokropińskim, zamieszczoną w „Hutniku Warszawski” w grudniu 1978 roku. Oto jej treść.

     

ZAWÓD BOGDANA POKROPIŃSKIEGO – PASJĄ JEGO ŻYCIA

 

Bogdan Pokropiński – brygadzista trakcji w Wydziale Kolejowym otrzymał odznakę „Przodujący Kolejarz" przyznaną przez   Ministra Komunikacji za szczególne zasługi w sprawach ochrony zabytków techniki kolejowej.

Nieczęsto bywa tak, że człowiek już od dziecka właściwie wybiera sobie zawód. W dzieciństwie marzy się o zawodzie strażaka, milicjanta, czy lotnika, a potem już w dorosłym życiu wykonuje się zupełnie inny zawód.

Inaczej było z moim rozmówca. Człowiek ten już od dziecka interesował się historią kolejnictwa. Czytał bardzo dużo literatury na ten temat. Interesowały go przede wszystkim parowozy i wagony motorowe. Nic więc dziwnego, że rozpoczął pracę na PKP na stanowisku pomocnika maszynisty. Potem przeszedł kurs maszynisty parowozu, następnie spalinowych pojazdów trakcji i w roku 1968 rozpoczął pracę w hucie, na wydziale kolejowym. Dzisiaj jest brygadzistą trakcji. Ktoś powie, no cóż, normalka, jest wielu takich, jak on. A właśnie że nie, że jest zupełnie inaczej. Ponieważ do dziś w tym człowieku pozostało zainteresowanie kolejnictwem. Jeździł więc wszędzie tam gdzie chodziły „stare ciuchcie”, rozmawiał z ludźmi, robił zdjęcia, szkice. I jest chyba jednym z niewielu, którzy posiadają spisaną historię wielu kolejek wąskotorowych, po których już dzisiaj nie ma śladu.

W roku 1971 nawiązał kontakt z samodzielną komórką do spraw kolejnictwa przy Ministerstwie Komunikacji w Warszawie i rozpoczęła się społeczna działalność Bogdana Pokropińskiego. Miał teraz odpowiednie pełnomocnictwo i jako ekspert jeździł po całej Polsce szukając unikalnych egzemplarzy parowozów. Jeździł, oczywiście, w czasie wolnym od pracy, i nie otrzymywał za to żadnego wynagrodzenia. Dostał tylko bilet przejazdu, natomiast wyżywienie, nocleg musi organizować sobie we własnym zakresie. Ponieważ przez wiele lat pracował jako pomocnik maszynisty jeżdżąc po całym kraju, więc łatwiej było mu szukać tych ciekawych eksponatów. Jeśli znalazł gdzieś jakiś unikalny parowóz, zabezpieczał i przekazywał do muzeum. W ten sposób możemy dzisiaj na torach dawnego Dworca Głównego oglądać różne ciekawe typy parowozów. To nie jest taka łatwa i prosta droga eksponatu do muzeum – musi on bowiem przejść gruntowną kosmetykę w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Tam  Pokrowski spędza wiele godzin. Jest w ścisłym kontakcie z brygadami remontowymi i czuwa, aby wszystko było wiernie odtworzone. Ma tylko jedno wielkie zmartwienie, że nie ma miejsca na stawianie nowych ciekawych eksponatów. Przeżył natomiast wiele bardzo radosnych chwil odkrywając gdzieś tam, w cukrowni czy cegielni, bardzo stary „samowarek”. To umiłowanie trwa do dzisiaj i nie słabnie. Cały swój wolny czas poświęca na szukanie czegoś ciekawego, co potem wprowadza w zadziwienie zwiedzających, ale również jego samego.

Zajmuje się również malarstwem. Brał udział w międzynarodowej wystawie we Wrocławiu. Ponadto opracowuje szkice starych parowozów dla pisma „Modelarz”. Współpracuje z podobnymi ludźmi z RFN, NRD, ZSRR, Łotwy. Mówi, że najgorsze jest to, że często jakiś ciekawy egzemplarz idzie na złom, bo nie ma go gdzie postawić. Pan Bogdan ma 12-letniego syna, który z kolei interesuje się samochodami i samolotami.

W czasie naszej rozmowy operował bez przerwy datami, liczbami, imponował mi znajomością najdrobniejszych szczegółów bardzo starych eksponatów. Jest to jeszcze jeden dowód, że w hucie mamy bardzo wielu ciekawych ludzi, którzy na co dzień wykonują swoje obowiązki, a w wolnym czasie robią bezinteresownie coś, co zasługuje na najwyższy szacunek i uznanie. Tylko gratulować wyróżnienia i wspaniałej pasji – oby znalazł unikalny egzemplarz, o jakim nawet nie marzy.



Lista pracowników Wydziału Kolejowego, sporządzona przez dyrektora Kazimierza Bochyńskiego w celu utrwalenia pamięci o nich

 

Kierownicy wydziału: Tadeusz Sasin, Stanisław Nieckarz, Piotr Dąbrowski, Jerzy Maksymowicz, Adam Gezek, Mieczysław Grabowski.

Kierownicy oddziałów, zmian, mistrzowie: Marek Kamiński, Jerzy Adamowicz, Jerzy Szter, Kazimierz Dąbrowski, Kazimierz Jakubowski, Ryszard Rozwałko, Wiesław Jabłoński, Mirosław Kaczorowski, Jan Gołędowski, Stanisław Mokosa, Henryk Sobański, Tadeusz Majewski, Tadeusz Zoruk, Jan Jarzębowski, Krzysztof Pawlak, Antoni Zacharek, Grzegorz Grabowski, Edward Tomaszewski, Ryszard Marzęcki, Jan Michalak, Henryk Tchórzewski, Mirosław Tabor, Marek Łukasiak, Grzegorz Bieńko.

Stacja Radiowo – utrzymanie ruchu: Szymon Kajszczak, Leszek Księżpolski, Tadeusz Juć, Paweł Muszelik, Janusz Konopski, Krzysztof Tomaszewski, Waldemar Czarniochuz, Tadeusz Wiśniewski, Stanisław Świerczewski, Dariusz Kajszczak, Waldemar Ostrowski, Stanisław Górecki, Zdzisław Leśniewski, Andrzej Mrozowski, Andrzej Dwórnik, Andrzej Froncz, Edward Grzywacz, Zbigniew Gozdan, Stanisław Drachal, Józef Kubicki, Leszek Małecki, Krzysztof Smoliński, Janusz Kwasik, Henryk Kruszyna, Tadeusz Chlewski, Mieczysław Mikołajczyk, Karol Szapie, Zofia Pyżak, Andrzej Dwórnik, Mieczysław Gzyra, Tadeusz Piasecki, Maria Marszycka, Andrzej Chabrowski, Jadwiga Szuba, Janina Kuligowska.

Ustawiacze – maszyniści: Ireneusz Niewiadomski, Kazimierz Sobieraj, BOGDAN POKROPIŃSKI, Marian Nowak, Tadeusz Majchrzak, Tomasz Oparcik, Anatoliusz Laskus, Stanisław Pierzchała, Michał Lubelski, Henryk Marszałek, Henryk Kowalski, Wojciech Miłoszowski, Romuald Bogdański, Jan Chojnacki, Mieczysław Kupiec, Roman Kuńkowski, Michał Organiściak, Waldemar Bobicki, Waldemar Trauber, Jan Błaszczak, Antoni Pękala, Janusz Ziulczyk, Janusz Trzaskowski, Wiesław Bustros, Wacław Żmijewski, Kazimierz Pacek, ANTONI KRUSZYŃSKI, Leon Kruszewski, Czesław Kuligowski, Jacek Suska, Lucjan Pawelczyk, Kazimierz Szuba, Stanisław Kielak, Józef Olszewski, Kazimierz Rębicki, Józef Pietrzykowski.




ROTMISTRZ ZYGFRYD BERNARD -  UCZESTNIK POWSTANIA WARSZAWSKIEGO, A W HUCIE WARSZAWA - SUWNICOWY NA STALOWNI


Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


Trzy lata temu przy salwie honorowej złożono do grobu rodzinnego na Wawrzyszewskim Cmentarzu prochy Rotmistrza Zygfryda Bernarda.

Fredek był najmłodszym żołnierzem w zgrupowaniu „Kampinos”. Urodził się w 1927 roku, a 2 lutego 1941 roku wstąpił do podziemia do ZWZ – poprzednika AK, przyjmując pseudonim „Sęp”. Mając 17 lat wziął czynny udział w Powstaniu Warszawskim w rejonie osiedli Groty-Górce. Po upadku powstania i wycofaniu się do Puszczy Kampinoskiej jego oddział został przesunięty w rejon wsi Budy Zosiny. W walce został ciężko ranny, a  w dniu 29 września 1944 roku – wzięty do niewoli, w której spędził resztę wojny przebywając w stalagu 4 B Mühlberg. Fredek był najmłodszym dowódcą sekcji kawalerii w oddziałach wojskowych Rzeczypospolitej Kampinoskiej. Był odznaczony Krzyżem Walecznych, Krzyżem Partyzanckim, Medalem za Warszawę, Medalem Powstańczym, Medalem za Wolność Ludu i Demokrację.

Wśród hutniczej braci były setki pracowników mających w życiorysie chwalebne czyny wojenne w różnych formacjach wojska polskiego. Wszystkim im należy się cześć, chwała i pamięć.

Fredek rozpoczął pracę w Hucie Warszawa w roku 1959, kończąc specjalistyczny kurs dla suwnicowych obsługujących suwnice lejnicze. Na Stalowni pracował do emerytury.

Fredek był człowiekiem bardzo aktywnym społecznie. Dwukrotnie został wybrany  do wydziałowej Rady Robotniczej na Stalowni i zakładowej Rady Robotniczej Huty Warszawa. Krytykował niedociągnięcia administracji wydziału i zakładu. Na jednej z narad produkcyjnych ostro zaatakował nadzór mistrzowski. Opisałem to w Hutniku Warszawskim nr 8/9 z dnia 1 maja 1972 roku.

„- Mówiłeś na spotkaniu o kłopotach, nie tylko w hali lejniczej, ale także o pracy Stalowni.

- Nie może być tak, by mistrz czy kierownik zmiany prowadzili pracownika w jego podstawowych obowiązkach w pracy. Przecież każdy przechodził szkolenie, wielu pracowników ma konkretny zawód i ma go wykonywać, a nie być prowadzonym za rękę i pouczanym, co ma robić. Mistrz czy kierownik zmiany mają tylko wskazać zadanie i skontrolować jego wykonanie. Nie podoba mi się takie postępowanie, już zwracałem na to uwagę mistrzom. Bywa i tak, że kiedy kadź ustawiam nad syfonem, kierowany przez rozlewacza regulującego mnie tak, abym dokładnie zastopował kadź nad lejem syfonu, nagle pojawiają się „doradcy”, którzy usiłują mną kierować. Przecież to my odpowiadamy – ja i rozlewacz za prawidłowe ustawienie kadzi lejniczej, a nie ci „doradcy”. Nie podoba mi się również brak odpowiedniego osprzętu. Czasami czekam na podłączenie zawiesi, przecież nie tylko odlewamy, ale również wykonujemy inne czynności na hali Stalowni. Są też awarie suwnic, i jak to awarie – zupełnie niespodziewane, a tu brak części zamiennych do szybkiego usunięcia usterki. Powstaje przestój, przez co jesteśmy pozbawieni dobrych zarobków, no bo nie ma wytopów. Myślę, że cała ta organizacja pracy, stosunki międzyludzkie będą się docierały. Czas robi swoje. Te moje uwagi przekazałem szefowi Krawczyńskiemu. W końcu tu wszyscy pracujemy na chleb, wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za prawidłowe funkcjonowanie zakładu. W domu, potem w partyzantce uczono mnie dyscypliny, poszanowania i rzetelnego wykonania pracy i rozkazu. Może w tych pierwszych latach wielu nowoprzyjętych ludzi nie rozumie, co to odpowiedzialność, co to znaczy bezpieczna robota. Rozmawiam z pracownikami o wszystkich sprawach. Czasem widzę z ich strony lekceważenie. Niejednokrotnie wychodzę z kabiny, aby wskazać pracownikowi w hali, że to czy tamto źle wykonuje. A ponadto nie toleruję chamstwa, bezczelności, wzruszania ramionami – to dla mnie oznacza: „możesz mi nagwizdać”. Ja tego nie toleruję.”

 

To wspomnienie o jednej z najbarwniejszych postaci warszawskiego hutnictwa – Zygfrydzie Bernardzie przygotowałem w związku z trzecią rocznicą Jego śmierci, która upłynęła w dniu 26 stycznia 2020 roku.

 
Więcej o przygodach wojennych Fredka możecie się dowiedzieć słuchając Jego barwnych opowieści zamieszczonych na YouTube lub wertując książkę pt. „Konspiracja i Powstanie w Kampinosie 1944” napisaną przez Józefa Krzyczkowskiego, a wydaną przez LSW w 1961 roku.





O EDWARDZIE ARENDZIKOWSKI – ABSOLWENCIE AGH – WARSZAWSKIM HUTNIKU


Wykorzystując temat stulecia Akademii Górniczo-Hutniczej Stanisław Andrzej Pawlikowski postanowił przybliżyć sylwetkę mgr. inż. Edwarda Arendzikowskiego, absolwenta tejże uczelni, z którym przed wielu laty miał przyjemność współpracować na forum działalności związkowej.


I, jak pisze S.A. Pawlikowski - "...przez jedną kadencję byłem członkiem rady oddziałowej organizacji związkowej na Stalowni. Tak się stało, że w tej samej kadencji do rady zakładowej związków zawodowych wybrany został między innymi Edward Arendzikowski. Pamiętam go, jakby to było dzisiaj: wygląd młodzieńca, figura nastolatka, krótko ostrzyżony, zawsze uśmiechnięty, sympatyczny. A co ważne bardzo konkretny, pełnił funkcję bodajże wiceprzewodniczącego tejże rady i zajmował się chyba sprawami pracowniczymi.

Pamiętam taką sytuację: pracownik stalowni z hali złomu chorował już kilka miesięcy. Do rady zakładowej wpłynęła wiadomość z sanatorium, w którym chory przebywał, że nikt się nim nie interesuje. Zostałem wezwany do E. Arendzikowskiego. Następnego dnia Nyską pojechałem do sanatorium. Zobaczyłem Jacka K. w dramatycznej sytuacji. Okazało się, że był samotny, nie chciał, by informowano kogokolwiek o jego stanie zdrowia i sytuacji życiowej. Po powrocie opisałem wiceprzewodniczącemu Arendzikowskiemu zastałą tam sytuację. Ten natychmiast podjął działania: zorganizował wizytę lekarza ze stalowni doktora Piotra Krasuckiego i związkowców ze Stalowni u chorego kolegi w sanatorium. W krótkim czasie sytuacja zdrowotna, zarówno fizyczna, jak i psychiczna tego pracownika uległa znaczącej poprawie. Poczuł, że ludzie, z którymi pracował są nim zainteresowani.

Inny przykład: do rady oddziałowej Stalowni, do Romana Wójcika zgłosił się murarz piecowy zatrudniony w brygadzie majstra Gienia Rzeźnika. Żona tego pracownika chorowała na raka. Leki były drogie i trudno dostępne. Poinformowano radę zakładową ZZH o jego sytuacji, a wiceprzewodniczący Edward Arendzikowski, który zajął się sprawą, spowodował, że związek zawodowy wykupił potrzebne leki.

Dlaczego o tym teraz wspominam? Bowiem, co warto podkreślić, na uczelni, którą skończył Edward Arendzikowski, nie tylko uczono techniki, „inżynierstwa”, ale również zwracano uwagę na stosunki międzyludzkie i społeczne, na relacje między kierownikiem a podległymi mu pracownikami. Wszak to oni, absolwenci tej uczelni, mieli kierować zespołami ludzkimi w przedsiębiorstwach.

Tyle ja o Edwardzie, a teraz oddaję mu głos."


Było to tak niedawno – wspomina Edward Arendzikowski…

Upływ czasu i różne zdarzenia o podłożu gospodarczo-politycznym spowodowały między innymi i to, że brak jest jakichkolwiek materiałów źródłowych o charakterze wspomnieniowym dotyczących absolwentów AGH. W latach siedemdziesiątych tej tematyce poświęconych było wiele artykułów w piśmie zakładowym „Hutnik Warszawski”, którego kolejne egzemplarze były archiwizowane w Izbie Historii Huty. Zniknęły one wraz z Izbą Historii po przejęciu zakładu przez Grupę Lucchini na początku lat dziewięćdziesiątych. Pozostała tylko pamięć, a ta bywa zawodna.

Z Hutą „Warszawa” związanych było kilkuset absolwentów Akademii Górniczno-Hutniczej. To absolwenci studiów dziennych oraz absolwenci kończący studia przy Punkcie Konsultacyjnym AGH przy Hucie „Warszawa”. Niemniej w naszej hucie pracowało bardzo wiele osób z wyższym wykształceniem nie tylko technicznym. Jednak to głównie inżynierowie po AGH stanowili trzon kadry kierowniczej zakładu na różnych poziomach kierowania i zarządzania zakładem. Wiele osób z tej grupy zawodowej po pewnym okresie praktykowania w hucie było kierowanych na wyższe stanowiska poza Hutą, gdzie odnosili sukcesy zawodowe.

Moja droga do huty była naprawdę prosta, nie jestem typowym przykładem absolwenta studiów technicznych pracującym w hucie. A to z uwagi na różnorodność zadań, jakie otrzymywałem do realizacji, co zapewne było związane z cechami mojego charakteru, logicznymi predyspozycjami indywidualnymi, a także zainteresowaniami społecznymi.

Pochodzę z małej miejscowości województwa warszawskiego, skąd wykorzystując kontakty rodzinne, trafiłem do Katowic. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nie miałem wiedzy o Hucie „Warszawa”. Nie było wtedy internetu i wielu innych owoców współczesnej cywilizacji, ale rozwój przemysłu imponował, a przemysł to przede wszystkim był Śląsk.

Krótko pracowałem w Hucie „Baildon” w Katowicach i tam przyszła mi do głowy myśl o podjęciu studiów technicznych. W roku 1961 złożyłem stosowne dokumenty na Wydział Maszyn w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Po zdaniu egzaminów i wstępnym przyjęciu na AGH zacząłem studia od obowiązkowych praktyk robotniczych w Hucie „Lenina”, a po ich zaliczeniu dopiero stałem się pełnoprawnym studentem.

Krótko po zakończeniu praktyki otrzymałem stypendium fundowane z Huty „Warszawa”. Właściwie to było stypendium z Ministerstwa Hutnictwa, sponsorowane również przez Hutę „Warszawa”. Nastąpiło to jakby przypadkowo, ale nie protestowałem. To był bardzo istotny zastrzyk finansowy ułatwiający studiowanie.

Z okresu krakowskiego szczególnie zapamiętałem przemiłą atmosferę, swoisty klimat dla studentów, w którym czuli się lubiani i szanowani, blisko było do wszelkich dóbr szeroko rozumianej kultury. To był okres rozwoju kabaretu „Piwnica pod Baranami”, powstały zespoły muzyczne „Skaldowie”, Anawa”. W teatrach brylowali wtedy Leszek Herdegen, Krzysztof Chamiec, a aktorską karierę zaczynała Anna Seniuk. W klubach studenckich prezentowali się Mietek Święcicki, Krzysztof Litwin i Tadeusz Kwinta.

Juwenalia jako spontaniczny, kulturowy ruch studencki był realizowany na zupełnym luzie, a przede wszystkim był akceptowany przez społeczeństwo Krakowa. Wprawdzie studia techniczne nie sprzyjały nadmiernej „konsumpcji” szeroko rozumianej kultury, ale trochę z niej dało się uszczknąć.

Z Hutą „Warszawa” miałem kontakt poprzez praktyki studenckie po trzecim i piątym roku studiów, a także przez realizację pracy magisterskiej związaną z pracą młotów w wydziale Kuźni. Promotorem pracy był docent doktor inżynier Wiesław Zapałowicz – konsultant techniczny Huty „Warszawa” z ramienia AGH.

Do pracy w Hucie „Warszawa” przystąpiłem w kwietniu 1967 roku w Walcowni Drobnej, gdzie odbyłem obowiązkowy staż z wynagrodzeniem 1600 złotych. Następnie rozpocząłem pracę na stanowisku kierownika zmiany i to już były zupełnie satysfakcjonujące wynagrodzenia, między innymi z racji bardzo wysokich premii produkcyjnych. Ciekawostką może być i to, że odbywając staż pracy przez pewien okres dorabiałem sobie protokołowaniem posiedzeń Konferencji Samorządu Robotniczego, o co mnie w pewnym momencie poproszono.

Dalsze lata mojej pracy to realizacja takich zadań i obowiązków, jak: praca w Radzie Zakładowej ZZH, organizowanie od podstaw ośrodka rehabilitacji przemysłowej, powrót na Walcownię Drobną na kierownicze stanowisko, praca w Dziale Organizacji i Normowania – stanowisko kierownicze bez angażu, pełnienie obowiązków Szefa Służby Socjalno-Bytowej, pełnienie funkcji mistrza i kierownika Utrzymania Ruchu w Wydziale Remontowo-Mechanicznym. Po przejęciu Huty „Warszawa” przez Grupę Lucchini objąłem – z konkursu – stanowisko Kierownika Działu Bezpieczeństwa i Higieny Pracy. Stąd w roku 2001 odszedłem na emeryturę. Gdy odchodziłem z huty, prowadziłem już działalność gospodarczą w dziedzinie bezpieczeństwa i higieny pracy. Prowadzę ją nadal, ale w ograniczonym zakresie.

Wykonywałem również międzyczasie funkcje społeczno-zawodowe: Przewodniczącego Zakładowej Komisji ds. BHP – wtedy jeszcze nie zajmowałem się profesjonalnie problematyką BHP, Przewodniczącego Dzielnicowego (żoliborskiego i stołecznego) Zespołu Związkowej Kontroli Społecznej, członka zespołu doradczo-konsultacyjnego przy Ministrze Hutnictwa i Przemysłu Maszynowego, Wykładowcy w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. Obecnie jestem członkiem Stowarzyszenia Przyjaciół Huty Warszawa – Warszawscy Hutnicy.




JAK ZOSTAŁEM HUTNIKIEM WARSZAWSKIM (fragmenty pamiętnika)


Tekst: Arkadiusz Kunert


Moja droga do huty wiodła poprzez BETON-STAL-owskie budowy: tunel średnicowy, magazyn na Służewcu, fabrykę cementu „Wierzbica”, garaże MPT na Ochocie, wybieg dla niedźwiedzi w ZOO, ulicę Stalingradzką, a także Zarządy: Budowlany Nr 4 i Warszawskiego Przemysłu Zjednoczenia Budowlanego nr 2. A w Arsenale, obok dzisiejszego baru „Gruba Kaśka”, mieścił się Zarząd Budowlany nr 1. Jest rok 1951… Lotem błyskawicy obiegła pracowników fascynująca wiadomość – Rada Ministrów podjęła decyzję o budowie w stolicy huty stali jakościowych „Warszawa”. Jeszcze większe emocje wzbudziła wiadomość, że hutę budować będzie przedsiębiorstwo utworzone na bazie naszego zarządu.

- Aby do wiosny – mówiło się – a będzie ciekawa robota, że hej!

Nie pamiętam jaki to był miesiąc, może maj, a może czerwiec 1951 roku. Słoneczna pogoda towarzyszyła naszej przeprowadzce. Samochody ciężarowe wyładowane biurowymi meblami ruszyły spod Arsenału w kierunku Nowego Światu 1 do siedziby Przedsiębiorstwa Budowy Huty „Warszawa”. Siedziałem wysoko, tuż nad kabiną kierowcy PKS-u, i myślałem o przyszłości. Snułem fantazje o ogromnej budowie na młocińskich polach, których nie znałem, bo wychowywałem się na Mokotowie. Nie myślałem wówczas, że los może mnie wyrwać z mojej dzielnicy, przerzucić gdzieś na północne krańce Warszawy i przymocować tam na stałe. Tak jak nie myśleli zapewne mieszkańcy Wawrzyszewa, Burakowa, Wólki Węglowej, Młocin, Radiowa – okolicznych wiosek leżących pośród pól na skraju Puszczy Kampinoskiej, że tuż pod ich bokiem stanie huta, która wywrze przemożny wpływ na ich życie.

Pamiętam wiosnę 1952 roku, po uprzednim przygotowaniu terenu przez geodetów i geologów ruszyły na polach młocińskich pierwsze roboty budowlane. Pamiętam, jak przy budowie magazynów przedsiębiorstwa brygada Folgi biła modne wówczas rekordy na „kitowanie” tysięcy cegieł w określonej jednostce czasu. Na Młocinach wykorzystywano pospółkę jako materiał miejscowy do pierwszych betonów, usuwano krzewy i wywożono wierzchnią warstwę ziemi ornej. Wykonywano wykopy fundamentów, stawiano pierwsze obiekty gospodarcze i administracyjne dla wykonawcy i inwestora. Kompletowano załogę budowlaną. Ja, jako samodzielny referent przedsiębiorstwa, będąc sekretarzem komisji wynalazczości zajmuję się organizacją współzawodnictwa ruchu racjonalizatorskiego oraz popularyzacją przodujących metod pracy wśród pracowników. Później do tych spraw przyszedł na budowę mój wcześniejszy przełożony, sympatyczny starszy pan Kazimierz Kwieciński, mnie  natomiast oddelegowano do Technikum Budowlanego Ministerstwa Budownictwa Przemysłowego we Wrocławiu, po ukończeniu którego wracam na plac budowy, już jako technik.  

Jest rok 1954. Teraz następuje pasjonujący okres pracy coraz bardziej wiążący mnie z powstającą hutą. Staję się bardziej rzeczowy i krytyczny. Pracuję wśród młodzieży. Wśród dobrej roboty własnej i kolegów dostrzegam również szereg bezsensów, krytykuję, przekonuję i proponuję zmiany. Zostaję V-ce przewodniczącym zakładowej organizacji ZMP Sieć kół ZMP obejmuje prawie każdy odcinek przedsiębiorstwa. Do tego dochodzi praca w nowo zbudowanym Domu Kultury PBHW. Powstają zespoły artystyczne, chór, orkiestra, zespół taneczny. Praca zajmuje mi niemal wszystkie wieczory. Dom Kultury staje się ośrodkiem kultury i oświaty dla pracowników i okolicznej ludności. W przedsiębiorstwie działa radiowęzeł, powstał zespół programowy. Gazeta zakładowa „Nasza Huta Warszawa” i jej naczelny redaktor Alfred Zieliński pozyskują sympatyków i korespondentów, w szeregach których również ja się znajduję. 

Huta rośnie. Mozolnie powstawały nowe obiekty: magazyny, składy, biurowce, uzbrajano teren, budowano sieć energetyczną, kanały. Ponad rusztowania wyrosła wysmukła sylwetka wieży ciśnień, jedyny na szereg lat akcent wysokościowy budowy. A do Młocin z każdym dniem ściągają nowi ludzie do pracy z okolicznych wiosek, jak i z każdej dzielnicy Warszawy. Mieszanina ludzi, charakterów, nawyków i mentalności ma przetopić się w jedną wielką załogę o wspólnym celu i zadaniach – zbudować hutę lepiej i szybciej dla wspólnego dobra. Tym bardziej, że poważna część załogi budowlanej widziała się w przyszłości częścią załogi huty stali.  

Po latach często wspominam wspaniałych ludzi generalnego wykonawcy, którzy swą pracą w tamtych latach przyczynili się do sprawnej budowy huty: Mieczysława Toporka, pana Kaczyńskiego, inż. Spytkowskiego, Macieja Drzewieckiego, Edwarda Ślusarka, Jerzego Latosa, Tadeusza Lewandowskiego. Wspominam i tych, którzy wykonywali robotę w wykopach wypełnionych wodą i nie zawsze w szczelnych gumowcach: betoniarzy, zbrojarzy, cieśli – Eugeniusza Michalaka, Wacława Jankowskiego, Feliksa Zielińskiego, Józefa Bakala, Stefanię Makowską – operatorkę sprzętu budowlanego oraz pracowników biurowych: Halinę Karkoszkę, Bożenę Strzałkowską, panią Cupryniak.  

Rok 1955 to rok V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, ale też okres pracy w przedsiębiorstwie budującym hutę, który uważam za okres ciekawy i pożyteczny, okres pasji do działania i optymizmu, czasami nie pozbawionego pigułki goryczy w stosunkach społecznych i zawodowych. Był to też okres napięć. Wtedy to na spotkanie do przedsiębiorstwa budowy huty przyjechał z wizytą Aleksander Zawadzki – przewodniczący Rady Państwa. Było to owocne, ale bardzo burzliwe spotkanie. W kraju rozpoczął się okres politycznej odwilży – okres rozliczeń z bezprawiem, który zyskał masowe poparcia klasy robotniczej w całej Polsce. A mnie ogarnął ogromny entuzjazm dla nadchodzących zmian. 

Rok 1956. Jestem już pracownikiem inwestora. Dla mnie to po prostu dalszy ciąg moich zmian zawodowych. Przechodzę z pionu budowlanego na projektowy. Ale formalnie rzecz biorąc tu się zaczyna moja praca w Hucie „Warszawa” i w ten sposób kończy się moja droga do huty. Jestem asystentem projektanta, a od 1959 przeszedłem do pracy w kosztorysach – dziesiątki opracowań kosztorysowych przechodzą z czasem w setki. Z upływem lat przechodzę do Biura Konstrukcyjnego TK. A TK to inżynierowie Rusek, Gołąb i Kazimierz Nadachowski. 

Rok 1957 – dyrektor inż. Bortnowski z okazji Dnia Hutnika, w sali Domu Kultury, mówił o zadaniach czekających hutę w najbliższych miesiącach i latach, koncentrował się głównie na stalowni i kuźni. Przypomniał, że około 100 zakładów w kraju dostarcza do huty maszyny i urządzenia, ale również sprowadzane są z ZSRR, Czechosłowacji, NRD i Węgier. Zapowiadał budowę osiedli mieszkaniowych dla hutników, wypoczynek w zakładowych ośrodkach wypoczynkowych dla załogi, kolonie dla dzieci pracowników, służbę zdrowia dla załogi. Powiedział: „zdobycze socjalne dla rodzin i pracowników to priorytet dla partii, związków zawodowych i administracji huty”, za co otrzymał ogromne brawa.

Żeliwiak królikiem doświadczalnym pierwszych hutników. Załoga przeszkolona w śląskich hutach – inż. R. Frąckiewicz, wytapiacz Armand Siudeja, murarz piecowy Marian Różycki z Huty „Sosnowiec”, mistrz Czesław Klimczak, inż. Klesser, inż Porzycki, Wacław Górny, Piotr Gulbicki – przeszkoleni w hucie „Baildon”, wytapiacze Edmund Łebek, Zajkowski, Różycki, kierownik odlewni inż. Henryk Orzeł. Oczywiście, że cała uwaga była poświęcona tylko temu wytopowi. Uda się, czy się nie uda.

Nadszedł 29 kwietnia 1957 roku. Tego dnia nastąpiło przekazanie do próbnej eksploatacji Kompleksu Odlewni Staliwa. Już o godzinie 14:20 inż. Bolesław Barański meldował w imieniu załogi wiceministrowi Kaimowi o gotowości pieca do spustu. W ciągu następnych 20 minut zdarzyła się – nie pierwsza tego dnia – denerwująca niespodzianka. A zaczęło się już o 8:30 i to od razu pechowo. Załoga pieca stanęła wprawdzie w komplecie – mistrz Wacław Górny, dwaj I wytapiacze Jerzy Miatkowski i Marian Zajkowski, ale po godzinie zerwała się jedna elektroda. Ledwie się z tym uporali – nawaliła dostawa prądu. O godzinie 14:15 piec był gotowy do spustu. Mistrz Górny powiedział, że są gotowi do spustu… i nagle nawalił rozrusznik przechyłu pieca. Hala napełniła się dymem, bo popsuł się wentylator. Odezwały się dzwonki alarmowe. Automat daje znać: wylewać lub dalej grzać do 1530 stopni lub zakorkowany wytop… W końcu o 14:40 strumień stali popłynął. A potem było już tylko przyjemnie. Zasłużeni otrzymali odznaczenia: inż. Lesław Barliński, inż Roman Bortnowski – dyrektor naczelny, Kazimierz Krajewski, Kazimierz Melon, kierownik Biura Projektowo-Konstrukcyjnego inż. W. Leszczyński, Jerzy Ogórek, Kazimierz Adachowski, Mieczysław Chłopik oraz pracownicy PBHW i podwykonawcy.

Po dziesięciu latach przybyły nowe obiekty i ruszyła produkcja w stalowni, w kuźni, w obu odlewniach, powstały warsztaty remontowo-budowlane, magazyny materiałowe i składowiska wlewków. Lewa strona Kasprowicza to zespół walcowni grubej, ciągarni, średnio-drobnej, zimnej taśmy. Huta się modernizuje i rozbudowuje. Poza obiektami przemysłowymi i socjalnymi uporządkowano tereny zielone, za bramami huty powstały ogrody działkowe. Załoga huty liczy ponad 8 tysięcy pracowników. Praca w systemie trzyzmianowym. Dojazd do zakładu autobusami i tramwajami komunikacji miejskiej, wielu hutników posiada już własne samochody. Powstał HKS – Hutnik Warszawa. Miasto zbliżyło się do huty. Na Bielanach powstały osiedla mieszkaniowe dla pracowników huty przy ulicach Nałkowskiej, Staffa, Kasprowicza, Perzyńskiego, Marymonckiej. Jak bardzo zmieniło się życie pracowników tego nie sposób opisać. Zrobię to na swoim przykładzie. W roku 1957 zarzuciłem swój kawalerski stan, a przecież mieszkałem w hotelu. W tym hotelu na świat przyszedł mój starszy syn i wspólnie z żoną z optymizmem zapatrujemy się na najbliższą przyszłość. Dostaliśmy mieszkanie przy ul. Nałkowskiej, które pomału i stopniowo wypełniamy meblami. Wciąż człowiek się przelicza z pieniędzmi… pożyczka, spłata, zaliczka, raty. W 1963 roku na świat przychodzi córeczka. Radość! I tak – przedszkole, żłobek, praca żony, praca moja i kiedy wydaje się, że jestem na powierzchni – zamiana mieszkania i znowu pożyczka, raty, kaucja. Lecz jest pozytywna zmiana – awansowałem w pracy.

W PBHW powstają Rady Robotnicze. „A więc mamy Radę Robotniczą” – pod takim tytułem informuje załogę inż. Tadeusz Arecki, pracownik PBHW, w artykule z dnia 5 stycznia 1957 roku gazety zakładowej. Długo trwały przygotowania organizacyjne, opracowanie statutu, dojrzewanie odpowiedniej sytuacji w walce o nowy model naszego przedsiębiorstwa. 

W hucie natomiast problem Rady Robotniczej pojawił się z opóźnieniem. Zebranie w dniu 5 stycznia 1957 roku humorystycznie opisał red. A. Zieliński: „ilu uczestników zebrania, tylu było za powołaniem Rady Robotniczej… i tak samo tylu było przeciw powołaniu Rady Robotniczej”. Był to gorący temat wśród załogi huty. Hutę wizytował minister Kiejstut Żemajtis. Dopiero tuż przed tą wizytą powołano w dniu 15 czerwca 1957 roku Radę Robotniczą Huty Warszawa.

Oprócz sukcesów zdarzały się też porażki, do których w hucie zaliczyć należy tragiczne wypadki. Nie zawsze towarzyszyły tym tragediom przyczyny wynikające z braku zabezpieczenia urządzeń czy ochrony osobistej. Pamiętam, jak hutę obiegła wiadomość o śmierci Salomea Gurariego z Odlewni Staliwa, na którego spadła elektroda przewożona suwnicą. Zginął człowiek, bojownik o sprawy robotnicze, bezkompromisowy, rzeczowy, lubiany przez załogę, działacz polityczno-społeczny, świetny mówca. Pełnił funkcję V-ce Przewodniczącego Prezydium Rady Robotniczej Huty „Warszawa”.  

Przy Radzie Związków Zawodowych Hutników powstaje organizacja związkowa Koła Emerytów. Byli pracownicy huty znajdują tu pole działania. Spotkałem się z towarzyszem Janem Woźniakiem – zasłużonym pracownikiem huty, jednym z pierwszych sekretarzy partii. Pamiętam jego wizyty w Biurze Projektowo-Konstrukcyjnym w latach 1956-1960, spotkania na forum społecznej działalności oraz w hotelach robotniczych. Człowiek rzeczowy, bardzo zaangażowany społecznie. Poznałem panią Paulinę Deresz ze stalowni, bez reszty zaangażowaną społecznie dla hutników, która odwiedzała chorych w domach i szpitalu, i informowała związkowców o potrzebach emerytów. Pani Helena Kaczmarczyk – pracownik etatowy w radzie związków zawodowych – zawsze witała interesantów z uśmiechem, u niej załatwiało się wczasy i pomoc finansową. W życiu Koła Emerytów czynny udział brali też pani Eleonora Dorosz i pan Hipolit Ropolewski.  

„Hutnik Warszawski” – przyjaciel załogi i zwierciadło historii huty

Bardzo istotną rolę, jeśli chodzi o emocjonalne związanie mnie z hutą, spełniła na przestrzeni lat gazeta zakładowa. Współpraca z nią dawała mi odprężenie po pracy i możliwość realizacji ideowych pobudek poprzez angażowanie się w sprawy społeczne i polityczne. Współpraca z gazetą zmuszała do myślenia nad różnorodnością form informacji i kształtowania opinii. Chwytałem się też drobnych form literackich – tworzyłem mniej lub bardziej udane fraszki, wierszyki, czasem połączone z rysunkami lub zdjęciami fotograficznymi. Piętnowałem też nadmierną tytułomanię i inne przywary, nawet wpływowych osób.  

W pracy tej zgromadził mi się miły memu sercu dorobek w postaci 26 artykułów, 36 rysunków, 4 wierszy z 1 piosenką, 29 krótkich fraszek, 7 ogłoszeń lub drobnych form, 11 winietek lub kopii oraz 46 prac wspólnych z rysunkiem i fotografią. W dowód wiary w przyszłość zakładu ogarnęła mnie pasja zbierania egzemplarzy gazety już po wydaniu kilku pierwszych skromnych numerów. Zbiór gazety zakładowej w moim archiwum to ponad 300 numerów. 

W roku 1963 zmuszony byłem do odejścia z huty, jednak odnaleziono mnie na Ochocie z związku z 10-leciem gazety i 200 numerem. Byłem przyjęty serdecznie, otrzymałem Dyplom Uznania. Dzięki redaktor Wandzie Starościak i Mieczysławowi Kobylarzowi postanowiłem wrócić do huty i kontynuować to wszystko, co się tak nagle urwało z braku zrozumienia i dobrej woli czynników politycznych. Dziś nie żałuję powrotu, jestem nawet z niego zadowolony.  

„Hutnik Warszawski” przedstawiał ciężką pracę w hucie, informował o całokształcie życia w zakładzie, propagował wspaniały etos warszawskiego hutnika.

 



OŚWIADCZENIE STANISŁAWA ANDRZEJA PAWLIKOWSKIEGO


Niektóre moje publikacje na stronie internetowej Stowarzyszenia Przyjaciół Huty Warszawa były zamieszczane w różnych wydawnictwach prasowych PRL, szczególnie w gazecie zakładowej „Hutnik Warszawski”, a dotyczyły różnych aspektów pracy zawodowej w Hucie Warszawa. Opisywałem i opisuję wybitnych fachowców, utrwalając pamięć o nich, podkreślając ich heroizm i przywiązanie do warsztatu pracy. Ci, których opisywałem, obdarzyli mnie zaufaniem, zezwalając na publikację wiadomości o nich. O pracownikach już nieżyjących piszę za zgodą ich rodzin.


Jako członek prezydium Towarzystwa Pamiętnikarstwa przy Polskiej Akademii Nauk, prezes Warszawskiego Klubu Robotników Piszących, dziennikarz Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej mam moralny obowiązek zbierać i publikować materiały o byłych pracownikach, albowiem wszyscy oni tworzyli i nadal tworzą historię.

Obowiązuje mnie jako dziennikarza prawo prasowe (nr legitymacji dziennikarskiej 4431). Oświadczam, że moja praca dziennikarska nie jest opłacana – to praca społeczna.

 

                                                                             Stanisław Andrzej Pawlikowski


#     #     #


Wyjątki ze wspomnień mgr. inż. Juliusza Rybarskiego – stalownika Huty Warszawa  oraz mistrza Eugeniusza Kamińskiego z Wydziału Remontowo-Budowlanego (W01) przygotował dla nas Stanisław Andrzej Pawlikowski wertując roczniki „Hutnika Warszawskiego”.


MOJA DROGA DO HUTY

 

Tekst: Juliusz Rybarski

 

Jesień życia sprzyja refleksji i obrachunkom z życia, czy dobrze ono się spełniło? A także wspomnieniom i analizom takich, a nie innych wyborów dróg życiowych.

W takich przypadkach sięgamy najczęściej do „korzeni” i tradycji, w których często dopatrujemy się przyczyn motywacji naszego postępowania i podejmowania decyzji, w tym również decyzji dotyczących wyboru naszej drogi życiowej, zawodu i postawy społecznej.

W moich „korzeniach” i ich wpływie na wybór zaszczytnego zawodu hutnika udało mi się doszukać w początkach XIX wieku pradziadka, zapewne zubożałego szlachcica, Józefa Rybarskiego, który zamienił „karabelę” na młot kowalski we wsi podkrakowskiej Alwernia, gdzie był wiejskim kowalem, uznając to zajęcie za najbardziej godne byłego

szlachcica.

W drugim pokoleniu mój dziadek Franciszek Rybarski również pewien fragment swego życia związał z hutnictwem. Będąc w wieku około 25 lat mieszkał w Krakowie, gdzie w owym czasie całkiem niełatwo było znaleźć zatrudnienie. Wybrał zatem drogę za pracą na dość bliskie „saksy”, bo tylko na Śląsk, gdzie w końcu trafił do dawnej huty „Bankowa” w Dąbrowie Górniczej na terenie Zagłębia. Pracował tam przy obsłudze wielkiego pieca. Po pewnym czasie wyczerpującej pracy powrócił do Krakowa i pracował w pokrewnej profesji tzw. „węglarza”.

Również z węglem, tym razem koksującym, który jest nieodzownym komponentem w produkcji hutniczej, związany był mój drugi dziadek ze strony matki – Antoni Węgrzyn, który był górnikiem w jednej z kopalń Zagłębia Karwińskiego w miejscowości Frysztadt w Czechosłowacji. Tam urodziła się moja matka Stefania. Po kilku latach pracy w kopalni dziadek przeniósł się z rodzina do Dąbrowy Tarnowskiej.

W trzecim pokoleniu mój ojciec Franciszek również „posmakował” pracy hutniczej. Po blisko rocznym okresie bezrobocia, dzięki zasługom wojennym w okresie I wojny światowej i walce o wolność i niepodległość Polski (ojciec jako ochotnik wstąpił w wieku 18 lat do Legionów Józefa Piłsudskiego) udało mu się wreszcie otrzymać pracę w Krakowskiej Fabryce Kabli, w walcowni miedzi. Płaca, jaką tam otrzymywał, niewiele odbiegała od wysokości zasiłku dla bezrobotnych, ale liczyła się wówczas praca i nadzieja na lepszą przyszłość.

Własna ścieżka

Jak z opisu tradycji hutniczej w mojej rodzinie wynika, pewne cechy czy też naturalne skłonności do zawodu hutnika zostały niejako „zakodowane” w genach przekazanych przez 3 poprzednie pokolenia. Tak więc „spotkanie z hutnictwem” rozpoczynam jako reprezentant czwartego już pokolenia ludzi związanych z tą dziedziną.

Po uzyskaniu dyplomu technika hutnika w 1949 roku i wygłoszenie dziękczynnego przemówienia do grona profesorskiego na zakończenie roku szkolnego, otrzymałem skierowanie do pracy w Dąbrowskim Zjednoczeniu Hut Żelaza, skąd przekazano mnie do huty „Bankowej”. Do pracy angażował mnie ówczesny dyrektor techniczny huty inż. Wincenty Musiałek, późniejszy Dyrektor Departamentu Techniki w Ministerstwie Hutnictwa i przez pewien czas mój przełożony. Niestety, z braku możliwości zamieszkania na terenie Dąbrowy Górniczej musiałem szukać zatrudnienia w innej hucie. I tak rozpocząłem pracę w hucie „Bobrek”, początkowo w wydziale Kontroli Technicznej Stalowni, a później w Walcowni Zgniatacz.

Dopiero w tej hucie miałem możliwości zapoznania się z pełnym cyklem produkcji hutniczej, co było zresztą głównym motywem mojej decyzji o wyjeździe na Śląsk z Krakowa, gdzie w Biurze Projektów mogłem oczekiwać ukończenie budowy huty im. Lenina.

Z przyjemnością wspominam pomoc huty „Bobrek” we wstępnym urządzeniu się. Było to co prawda miejsce w hotelu robotniczym i zaliczka na poczet przyszłych poborów, ale w mojej sytuacji, w której dylematem był wydatek na bilet tramwajowy z Bytomia do Bobrka, taka pomoc bardzo się liczyła.

W hucie poznałem wielu interesujących ludzi, którzy w późniejszym czasie odegrali znaczną rolę w rozwoju polskiego hutnictwa. Nie na darmo huta ta nosiła miano „kuźni kadr”. Niektórzy z poznanych tam ludzi odnaleźli się przy uruchamianiu Huty Warszawa”, m.in. inż. Kądziela, Borówka i mistrz walcowni Kleczkowski. A żeby już zapewnić w pełni kontynuację tradycji hutniczej, to żonę swoją – Romanę Skowrońską – wybrałem również spośród pracowników Działu Zaopatrzenia Huty „Bobrek”.

Będąc pracownikiem huty rozpocząłem w latach 50. studia w Wieczorowej Szkole Inżynierskiej w Katowicach na Wydziale Hutniczym. Po ukończeniu I roku studiów w WSI przeniosłem się do Akademii Górniczo-Hutniczej na Wydział Metalurgiczny, kontynuując studia w specjalności stalowniczej. Pracę dyplomową napisałem na temat Prowadzenie procesu martenowskiego przy minimalnej ilości żużla w warunkach stalowni Huty „Bobrek”.

Droga przez Hutę Warszawa

Do pracy w hucie angażował mnie dyrektor Bortnowski z przeznaczeniem do pracy w budowanej stalowni martenowsko-elektrycznej.

Pierwsze kroki w hucie stawiałem w Odlewni Żeliwa, gdzie już wytapiał stal niedawno uruchomiony półtonowy elektryczny piec łukowy. Była tam już pełna obsada inżynierów, m.in. Jacek Mikulski, Stanisław Tuczewski i Józef Wocial. Jeśliby liczyć „współczynnik nasycenia inżynierów na 1 tonę stali”, to był on chyba najwyższy w historii hutnictwa. Wkrótce zostaliśmy „rozgęszczeni” i skierowani na szkolenia specjalistyczne w zakresie wytapiania stali stopowych do huty „Batory” i „Baildon”, co bardzo nam pomogło w późniejszym opanowaniu urządzeń i wdrażaniu nowych technologii. Po czteromiesięcznym szkoleniu, w realizacji którego duże zasługi położył mgr Józef Nehrebecki, kierownik Szkolenia w Hucie Warszawa, powróciliśmy do huty, gdzie czekało nas zadanie rozruchu urządzeń w Odlewni Staliwa i uruchomienie produkcji stali stopowych w 5-tonowym elektrycznym piecu łukowym i w 2 elektrycznych piecach indukcyjnych.

Rozruch nastąpił praktycznie bez żadnych awarii i problemów. W szybkim tempie opanowano produkcję stali stopowych i wysokostopowych, w tym stali kwaso- i żaroodpornych oraz stali szybkotnących. Wprowadzono szereg nowych technologii, jak np. zastosowanie tlenu do świeżenia stali, wytopy odzyskowe i inne, przy dużych zasługach w tym zakresie inż. Mieczysława Kozłowskiego, wówczas technologa Odlewni, późniejszego szefa Stalowni i dyrektora Departamentu Techniki w Ministerstwie Hutnictwa.

Po Odlewni Staliwa, gdzie otrzymałem niezłą lekcję, co to znaczy rozruch urządzeń, opanowanie nowych procesów i technologii, organizowanie zespołów ludzkich często z nader przypadkowych i najmniej do ciężkiego zawodu hutniczego predestynowanych ludzi, przyszła kolej na przedsięwzięcia o znacznie większej skali, jakim było uruchomienie  urządzeń i rozruch stalowni martenowsko-elektrycznej składającej się z 3 pieców martenowskich o pojemności 70 ton i 2 pieców elektrycznych łukowych o pojemności 45 ton każdy.

Na stanowisko szefa stalowni powołano mgr. inż. Stanisława Kramarza,  posiadającego bogate doświadczenie z uruchomienia stalowni w hucie im. B. Bieruta w Częstochowie oraz z pracy w hutach „Jedność” i „Batory”. Pod jego kierownictwem trzon ekipy rozruchowej stanowili pracownicy, którzy już brali udział w pracach rozruchowych Odlewni Staliwa, wzmocnieni przez przeniesionych służbowo kolegów ze starego hutnictwa, a głównie z huty „Batory”, jak inżynierowie Jan Głuc, Stefan Kubik, Mieczysław Rzucidło, Mieczysław Obara, Edward Kubań. Z innych hut przyszli koledzy Piotr Orłowski, Borówka,  Krulikowski i inni.

W procesach rozruchowych należy podkreślić duże zasługi radzieckich specjalistów z inż. Glebem Łoginowem na czele.

Poza osiągnięciami technicznymi, takimi jak bezawaryjny rozruch stalowni, opracowanie w krótkim czasie wielu nowych technologii i opanowanie produkcji różnych gatunków stali, udało się wytworzyć sympatyczne stosunki międzyludzkie i mocne więzy koleżeńskie, które często wychodziły poza bramy huty, a przetrwały w wielu wypadkach do dziś, choćby w postaci okresowych spotkań byłych pracowników stalowni.


Stalownia Huty Warszawa - spust stali z pieca martenowskiego




WSPOMNIENIA O MOJEJ PRACY W HUCIE WARSZAWA

 

Tekst: Eugeniusz Kamiński


Był to wrzesień 1955 roku. Ulegając namowom mojego brata, który już ponad rok pracował w hucie,  rozwiązałem umowę o pracę z poprzednim zakładem i powodowany ciekawością postanowiłem zapoznać się z wielkim przemysłem przenosząc się do „Huty Warszawa w budowie”.

Po przybyciu na teren zakładu doznałem rozczarowania. Wielki, ogrodzony plac, a na nim rozrzucone, budujące się obiekty. W owym czasie stał już szkielet stalowni, magazyn materiałów sypkich, nie wykończony jeszcze budynek odlewni staliwa, hala odlewni żeliwa i obok magazyn części zamiennych.

Formalności związane z przyjęciem szybko załatwiłem i z numerem ewidencyjnym pracownika „Huty Warszawa w budowie” Nr 0191 skierowany zostałem do Wydziału Remontowo-Montażowego (WRM), którego mistrzem był wtedy Kazimierz Krajewski. Pod jego nadzorem rozpocząłem pracę już jako 13. pracownik Wydziału.

Pierwszą moją pracę, choć to już minęło wiele lat, dobrze zapamiętałem, był to montaż przenośnika taśmowego w będącym w rozruchu obiekcie ciepłowni.

W krótkim czasie Przedsiębiorstwo Budowy Huty Warszawa oddało wykończoną halę odlewni żeliwa i razem z innymi wykonawcami przystąpiliśmy do montażu urządzeń. Zaczęliśmy w dość prosty, choć jednocześnie trudny, sposób z powodu braku odpowiedniego sprzętu. Nic nie przychodziło łatwo, do dyspozycji mieliśmy tylko ręce, kilka kluczy, drążków i wciągarkę kozłową, ale za to towarzyszył nam wielki zapał i szczere chęci. WRM zapisał na swoim koncie wiele istotnych dokonań: montaż i rozruch zespołu przerobu masy formierskiej, sito poligonalne, elewatory, spulchniarkę, mieszarki, rdzeniarki, a moim osobistym dziełem była wówczas konstrukcja wyciągu skipowego żeliwiaka oraz okap wyciągu spalin nad piecem łukowym 0,5 tony. Nie obyło się również bez przeszkód, tak jak pamiętną zimą 1956 roku. Zaczęło się 31 stycznia, po pierwszym ataku niespodziewanego silnego mrozu poniżej 32 stopni – z polecenia kierownictwa wydziału wraz z kolegą załadowaliśmy butle gazowe na samochód i udaliśmy się do Ministerstwa Hutnictwa, aby pospawać pękniętą od mrozu nagrzewnicę w garażu samochodowym. Po skończonej po kilku godzinach pracy nie mogliśmy dojechać do huty. Ówczesna ulica Pstrowskiego była tak zasypana zwałami śniegu, że co kilka kroków trzeba było się odkopywać. Nie był to jednak koniec pracy w tym dniu. W całym budynku odlewni żeliwa z powodu awarii zasuwy, mróz zdążył zamrozić i porozsadzać wszystkie ruroprzewody, którymi płynęła woda, nie oszczędzając również kaloryferów nie tylko w pomieszczeniach biur, szatni, ale także w łaźniach. Zaczęła się bardzo trudna i żmudna praca przy odmrażaniu i spawaniu pęknięć, chwilami zdawało się, że beznadziejna, bo pamiętam, że gdy spawałem następny grzejnik i cieszyłem się, że odcinek ten będzie już gotowy, suchy trzask za plecami oznajmiał, że poprzednia praca poszła na marne – pękało z powrotem. Przez trzy pełne dni nie wracałem do domu. Spaliśmy w suszarni stolarni, a pracowaliśmy na okrągło, ale ogrzewanie na odlewni żeliwa zostało w pełni przywrócone.

Nadszedł czas rozruchu odlewni staliwa, ale nic tak nie ciekawiło nas, ludzi nie znających huty, jak rozruch pieca łukowego. Jeśli dobrze pamiętam to był koniec kwietnia 1957 roku. Piec wykończony, pomalowany wyglądał jak coś tajemniczego, coś, co na własne oczy będzie można zobaczyć. Nadszedł uroczysty moment otwarcia odlewni staliwa. Było to przed 1 maja 1957 roku.

Kiedy już przybyli goście, a kierownictwo odlewni dokonało oficjalnego przyjęcia obiektu, z pieca 5-tonowego popłynęło pierwsze staliwo. Aby było więcej szumu i hałasu załączyliśmy wszystko, co tylko było można, a najwięcej hałasu narobiły formierki, które bezlitośnie dzwoniły uderzając ruchomymi stolami w korpus maszyn, co na gościach zrobiło należyte wrażenie.

Po monotonnej dla nas jesieni i pierwszym miesiącu zimy 1958 roku nadszedł dla mnie okres, który z lat spędzonych w Hucie Warszawa zawsze będę dobrze wspominał.

Był to najlepszy sprawdzian przydatności pracownika dla zakładu. Otrzymałem polecenie zapoznania się z dokumentacją techniczną pieca elektrycznego DSW 45 ton. Była to dla mnie frajda, ale i wielka odpowiedzialność. Od 1 lutego 1958 roku razem z moją 6-osobową brygadą przystąpiłem do realizacji zadania. Przerażały mnie wtedy rozmiary i waga zwożonych do hali elementów konstrukcji pieca. Nigdy jeszcze nie miałem do czynienia z tak trudnym i „ciężkim” zadaniem, albowiem przed hutą przez szereg lat pracowałem przy produkcji maszyn precyzyjnych.

W tym czasie była już czynna suwnica nr 66, jeszcze nie na trolejach, tylko podłączona długim przewodem zasilającym. Pierwsze kroki skierowałem ku świeżym fundamentom. Musiałem odszukać osie i poziomy, pomiary robiłem od konstrukcji słupów nośnych hali zwykłą drewnianą miarką, a poziomy ustalałem w podobny sposób, używając do tego celu pożyczonej od cieśli tak zwanej „szlauchwagi”, czyli po prostu kilkumetrowego gumowego wężyka zakończonego po obu stron stronach szklanymi rurkami napełnionymi wodą.

Zacząłem od rozstawiania belek nośnych portalu i kołyski. Po odebraniu przez nadzór, zostały one podlane betonem. W tym czasie, kiedy nabierała mocy i trwałości betonowa podlewka, przystąpiłem do montażu pierwszych elementów konstrukcji portalu i kołysek. Całość została zmontowana już w pierwszej połowie czerwca tym samym stanem osobowym brygady. Ja pełniłem wtedy obowiązki brygadzisty, ślusarza i spawacza uniwersalnego. Dopiero przy układaniu ruroprzewodów olejowych, pompowni pomieszczenia transformatora, doprowadzenia wody chłodzącej, został powiększony skład brygady.

O ile dobrze pamiętam to dzień 7 października 1958 roku wyznaczono na otwarcie stalowni. W tym celu przy pierwszej bramie kolejowej stalowni na torach zbudowano trybunę. Tradycyjny pierwszy wytop przygotowano do spustu, ciche pomruki pieca wskazywały na to, że można już zacząć. Na trybunach zajęli miejsca przedstawiciele dyrekcji i kierownictwa. Na dokonanie otwarcia stalowni przybyła delegacja państwa z ministrem hutnictwa. Po krótkich przemówieniach dokonano spustu stali z pieca, a po tym po raz pierwszy w hucie odbyła się ceremonia dekoracji Krzyżami Zasługi. Złote Krzyże Zasługi otrzymali kierownik wydziału, zastępca kierownika wydziału, mistrz i 2 pracowników.

Od pierwszych lat sześćdziesiątych wydział nasz zaczął zmieniać charakter pracy – z prac montażowych przestawiliśmy się na prace remontowe. Z mocno już rozbudowaną załogą z systemu jednozmianowego zaczęliśmy przechodzić na system trzyzmianowy, choć nadal praca na pierwszej zmianie była dominująca. Zaczęły się pierwsze poważniejsze remonty suwnic, głównie stalowni i 2 pieców elektrycznych, stopniowo dochodziły też do tego nowo uruchamione obiekty.

Z małego pomieszczenia, które było przez szereg lat naszym warsztatem, przenieśliśmy się do nowo wybudowanej hali. Był rok 1962. Powstały nowe brygady, zwiększono nadzór nad pracującymi urządzeniami i maszynami, wyznaczano też coraz to krótsze terminy remontów.

Po raz pierwszy w 1961 roku zaproponowano mi zastępstwo mistrza. Początkowo obawiałem się, czy podołam temu zadaniu, ale okazało się, że wcale tak źle nie jest i nie takie to straszne. Funkcję tę pełniłem z małymi przerwami przez szereg lat.

Lata sześćdziesiąte, był to chyba najlepszy okres dla W01. Tworzyliśmy naprawdę świetną i zgraną załogę, dla której nie było rzeczy niemożliwych.

 




Koledzy Zach i Pawlikowski przygotowali tekst przypominający dzieje wydziału kuźni oraz zatrudnionych w nim wiodących pracowników. Dedykujemy go wszystkim hutnikom z okazji ich święta.

Dzień św. Floriana - Dniem Hutnika.


                              Na zdjęciu od lewej:
                              - stoją: Janusz Jasiński, Zdzisław Świątecki, Jerzy Zach, Bronisław Figlarz,
                              - siedzą: Henryk Dembowski, Edward Kwapień, Józef Dębski


HISTORIA KUŹNI – HISTORIĄ LUDZI

 

Tekst powstał dzięki współpracy JERZEGO ZACHA i STANISŁAWA ANDRZEJA PAWLIKOWSKIEGO w oparciu o materiał zgromadzony przez panią magister Barbarę Feret

 

Historia wydziału kuźni nie różniła się od historii wcześniej uruchamianych wydziałów. Ludzie, którzy ją zapoczątkowali, przeszli kolejne etapy od planowania, projektowania, poprzez działalność inwestycyjną, aż do początków uruchomienia produkcji, i pracowali w niej potem przez wiele lat. Droga ich wiodła poprzez komórki organizacyjne budowanej huty, zmieniające swą siedzibę z Mianowskiego na Ogrodową, potem Przybyszewskiego do hotelu robotniczego huty, dalej na Marszałkowską, Mysią, aż do budynków Straży Pożarnej oraz baraków. Ludzi pchał do czynu zapał i świadomość, że pracują nad stworzeniem zakładu o bardzo wysokich parametrach technicznych i że produkt tu wytwarzany będzie niezbędny dla gospodarki krajowej.

Pierwszym kierownikiem kuźni w roku 1956 był Bolesław Barański. Niewielki miał zespół ludzi do pomocy. W okresie tym, pracujący w organizacji inwestycji huty Janusz Jędruszek, Stanisław Romański, Janusz Michalak, poświęcali zagadnieniom kuźni tylko część czasu swojej pracy. Wiosną 1957 roku widziało się jedynie fundamenty konstrukcji hali młotowni i prasowni oraz część urządzeń młotowni składowanych w magazynach inwestycyjnych.

Szybki postęp prac inwestycyjnych wymusił stworzenie kadry organizacyjnej wydziału. Lata 1957-1959 były czasem wytężonej pracy, poświęcenia i wysiłków. Rozpoczęli pracę Antoni Horbacz, Zenon Zacharko, Jan Kamiński, Henryk Góralczyk, Jerzy Szafrański, Bronisław Mandecki – specjalista technolog. Kierownicy oddziałów to Julian Buczek i Stefan Gadowski. Mistrzowie – Stanisław Szary, Jan Sobczyk, Ferdynand Soszyński, Bronisław Figlarz, Henryk Dembowski, Maciej Rozwadowski, Barbara Feret.

Rozpoczęto kompletowanie obsady agregatów produkcyjnych młotowni. Brak takich fachowców na terenie Warszawy spowodował konieczność sprowadzenia ich ze starego hutnictwa: z Huty Baildon, Batory, Stalowej Woli. Byli to: Zygmunt Gas, Bronisław Wolak,  Wilhelm Kula, Zenon Sroślak, Józef Kowalski, Jan Bartecki. Zespół ten uzupełniono pracownikami z Warszawy: Zdzisławem Dymkiem, Tadeuszem Kurpiewskim,  Kazimierzem Kostrzewą, Januszem Markowem, Kazimierzem Malikiem, którzy zdobywali kwalifikacje w nowym zawodzie ucząc się od doświadczonych fachowców.

Mimo zatrudnienia pracowników z różnych części Polski, z rozmaitych środowisk, o zawodach niekiedy odbiegających od hutniczych, potrafiono stworzyć odpowiedni klimat zaangażowania i prawidłowych stosunków międzyludzkich. Z tego okresu znani są ze swojej działalności zawodowej i społeczno-politycznej Zdzisław Świątecki i Jan Tolka.

Humorystyczny dzisiaj może być fakt, że w grudniu 1958 roku na młocie 750 kg przy pomocy paleniska koksowego produkowano haczyki do okien.

Kwiecień 1959 roku był już normalnym miesiącem produkcyjnym z ustalonymi zadaniami i planami w wydziale młotowni. Praca trwała na jedną zmianę przy możliwościach wykorzystania tylko części urządzeń, ale i tak dawała satysfakcję załodze zaangażowanej w proces produkcji.

Kontynuowanie prac inwestycyjnych prasowni przy jednoczesnej działalności produkcyjnej młotowni oraz oddelegowanie Bolesława Barańskiego na stanowisko dyrektora technicznego huty, wymogło przeprowadzenie zmian organizacyjnych zapewniających sprawne zarządzanie wydziałem. Dla sprostania tym wymaganiom powołano na stanowisko kierownika wydziału Edwarda Kwapienia, a jego zastępcą został Henryk Kijek. Nastąpił szybki postęp w realizacji inwestycji i rozwoju produkcji. Załoga skonsolidowała się, tworząc zgrany kolektyw pracowniczy.

Udział specjalistów radzieckich w montażu urządzeń pozwolił na uruchomienie w lutym 1960 roku drugiego oddziału prasowni. Doświadczenie kadry technicznej przy uruchomieniu dwóch oddziałów produkcyjnych zmieniło pierwotną koncepcję budowy odrębnej jednostki organizacyjnej, jaką miała być obróbka zgrubna. Kierowanie działalnością inwestycyjną i organizacyjną produkcji powierzono Edwardowi Kwapieniowi.

W 1961 roku pod kierownictwem Kazimierza Soboraka rozpoczęła swoją działalność produkcyjną obróbka zgrubna. Powstał więc, niemający odpowiednika w Polsce, wydział produkcyjny, składający się z czterech oddziałów o zróżnicowanym charakterze i procesie technologicznym: młotownia, prasownia, obróbka zgrubna, obróbka cieplna. Tak powstała kuźnia.

Rozwijająca się w szybkim tempie produkcja była niezbędna dla kraju i na eksport. Pozwoliło to na spłatę długu zaciągniętego na tak poważną inwestycję, jaką była budowa wydziału. Po pięciu latach uzyskano pierwszy wynik finansowy dodatni, a po dziesięciu całkowicie spłacono zainwestowany na budowę kuźni kredyt. W roku 1962 nastąpiło przekroczenie projektowej zdolności produkcyjnej. Wzrastające potrzeby przemysłu krajowego na odkuwki wymogły stworzenie technicznych możliwości wzrostu produkcji. Z inicjatywy kolektywu wydziału dokonano jego rozbudowy, powiększającej zdolność produkcyjną aż o 65 %.

Kuźnia znalazła się w podobnej sytuacji po raz drugi. Projektowa zdolność produkcyjna rozbudowanego wydziału została szybko przekroczona. W roku 1974 kolektyw wydziału ponownie wystąpił z inicjatywą zwiększenia istniejącej mocy produkcyjnej poprzez modernizację urządzeń oraz budowę nowego oddziału wałów korbowych do zimnego walcowania.

W 1975 roku na emeryturę odszedł Edward Kwapień, który kierował wydziałem 16 lat. Pozostawił wyszkoloną i doświadczoną załogę oraz kadrę przygotowaną do kierowania produkcją i zapewniającą dalszy jej rozwój. Coraz częściej jednak występowały braki kadrowe, gdyż stara kadra fachowców odchodziła na emeryturę: Stanisław Szary, Jan Sobczyk, Aleksander Góżyński, Stanisław Średniawa, Czesław Stankiewicz.

W 1978 roku nastąpiły poważne zmiany personalne. Po Jerzym Szafrańskim, który objął stanowisko wicedyrektora w Ministerstwie Hutnictwa, szefem wydziału został Maciej Rozwadowski, a jego zastępcą wieloletni pracownik huty Ryszard Puzio. W historii kuźni przewinęło się wielu znakomitych fachowców. Niektórzy kuziennicy obejmowali bardzo ważne stanowiska w innych komórkach huty, ale też w innych zakładach czy też jednostkach organizacyjnych państwa, zostając tam dyrektorami czy też ekspertami.

Blisko 80-osobowa grupa kuzienników stanowiąca podstawową kadrę, mogła szczycić się tym, że uczestniczyła w najlepszych chwilach pełnych sukcesów, ale też przetrwała okresy ciężkie, pełne trudności i niepowodzeń. Przeszli oni kolejne awanse zawodowe i społeczne. Stali się wartościowymi, cenionymi fachowcami wydziału, a byli to: Wiesław Adamkiewicz, Jan Bartecki, Mieczysław Chróścielewski, Zdzisław Dymek, Wacław Fiołek, Bronisław Figlarz, Marian Gadowski, Augustyn Hałgas, Marian Idzi, Janusz Jasiński, Tadeusz Koczur, Józef Kordek, Władysław Majchrzak, Adam Pietrasik, Zdzisław Stecki, Mieczysław Wojtasik i wielu innych, których nie sposób wymienić.

Tacy, jak oni, fachowcy produkowali w kuźni wyroby nie tylko zaspokajające potrzeby wielu gałęzi gospodarki narodowej, zastępując import, ale również na eksport do wielu krajów świata. Załoga wydziału kuźni to ludzie nie tylko produkujący odkuwki, ale także ludzie biorący udział w wielu pracach społecznych, takich jak: patronat nad Domem Dziecka im. M. Falskiej, czyny społeczne na rzecz Zamku Królewskiego, setki godzin przepracowanych przez pracowników w Jadwisinie, czy też na bielańskim OWS huty. Pomimo że nie o wszystkich tu wspominano, ale to cała załoga zasługuje na najwyższe uznanie i szacunek, ponieważ byli to ludzie pełni inicjatyw, niosący pomoc tam, gdzie była potrzebna.

Przypomnijmy niektórych z nich.

·         Mgr inż. Edward Kwapień – kierownik wydziału kuźni w latach 1959-1975. Wieloletni pracownik hutnictwa, wicedyrektor Departamentu Kadr Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego. Zastępca Dyrektora Naczelnego ds. kadr w Nowej Hucie. Odznaczenia: Zasłużony Hutnik PRL, Krzyż Oficerski Polonia Restituta, Order Sztandaru Pracy II Klasy.

·         Magister inżynier Jerzy Szafrański – w latach 1959-1978 mistrz i kierownik oddziału młotowni, następnie kierownik wydziału kuźni. Wicedyrektor Departamentu Planowania i Produkcji Ministerstwa Hutnictwa. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Srebrną i Złotą Odznaka Racjonalizatora Produkcji.

·         Inżynier Maciej Rozwadowski – technolog oddziału obróbki cieplnej, główny technolog obróbki cieplnej huty, od 1978 roku kierownik wydziału kuźni. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Srebrną i Złotą Odznaką Racjonalizatora Produkcji.

·         Jerzy Zach – pracownik wydziału kuźni w latach 1959-1978, początkowo kowal, następnie mistrz osprzętu, działacz społeczno-polityczny. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Srebrną Odznaką Działacza Związków Zawodowych, Złotą Odznaką Zasłużonego Racjonalizatora Produkcji, Złotą Odznaką Honorową za Zasługi dla Warszawy.

·         Józef Skrok – od 1959 roku pracownik wydziału kuźni, sterowca, I kowal, mistrz oddziału prasowni, kierownik zmiany, kierownik oddziału obróbki cieplnej, działacz społeczno- polityczny – członek Prezydium Rady Robotniczej Huty Warszawa. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·        Magister Barbara Feret – pracownik Huty Warszawa od 1959 roku, od 1967 roku zastępca kierownika wydziału kuźni ds. ekonomicznych. Odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Wiesław Adamkiewicz – I kowal oddziału młotowni, pracę rozpoczął w hucie Baildon w 1953. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Zdzisław Dymek – I kowal oddziału młotowni. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związków Zawodowych.

·         Janusz Jasiński – mistrz oddziału prasowni, były kowal i wyżarzacz, w latach 1968-1975 przewodniczący Związku Zawodowego Hutników. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związku Zawodowego.

·         Jan Kumaszewski – brygadzista wykańczalni oddziału prasowni. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Bogusław Kaczkowski – sterowca młota, były kowal. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Janusz Markow – suwnicowy oddziału młotowni. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Kazimierz Malitek – sterowca oddziału młotowni, były kowal. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Wacław Syku – wyżarzacz oddziału młotowni, były szlifierz i przeglądacz materiałów. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Leszek Saczuk – traser oddziału prasowni.

·         Ryszard Tarnawski – suwnicowy prasowni. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Stanisław Tutaj – I kowal młotów, pracę rozpoczął w roku 1951 w hucie Baildon. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związków Zawodowych.

·         Wacław Wyczółkowski – operator manipulatora oddziału prasowni, były kowal. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza  Związków Zawodowych.

·         Bronisław Wolak – wyżarzacz oddziału młotowni,  I kowal, pracę rozpoczął w 1951 w Hucie Stalowa Wola, odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Henryk Sikorowa – z oddziału prasowni. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Augustyn Hałgas – I kowal, pracę w hutnictwie rozpoczął w 1949 roku w hucie Batory. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem.

·         Stefan Siwiński – ślusarz-hydraulik oddziału utrzymania ruchu. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Franciszek Talaga – suwnicowy oddziału prasowni, odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Józef Kordek – suwnicowy oddziału prasowni, pracę rozpoczął w roku 1945 w Hucie Stalowa Wola. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego  Działacza Związków Zawodowych.

·         Tadeusz Elbert – brygadzista ślusarz urządzeń hutniczych utrzymania ruchu. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związków Zawodowych.

·         Jadwiga Ślesińska – planista oddziału prasowni.

·         Bronisław Figlarz – mistrz oddziału wsadu prasowni i młotowni; dwie kadencje pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Rady Robotniczej Huty Warszawa oraz wydziałowej Rady Robotniczej. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, 1000-lecia Państwa Polskiego, Srebrną Odznaką Działacza Związków Zawodowych.

·         Bogusław Kurpiel – ślusarz-hydraulik utrzymania ruchu. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Antoni Filipek – brygadzista elektryk utrzymania ruchu, posiada kwalifikacje elektromontera i elektronika. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Bogdan Pawlak – przygotowywacz do odbioru oddziału prasowni.

·         Jan Gugała – przygotowywacz wsadu oddziału prasowni i młotowni, były kowal. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasług.

·         Zdzisław Świątecki – mistrz wykańczalni oddziału prasowni, pierwszy w historii kuźni sekretarz POP, członek ZBOWiD. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski, Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Stanisław Jóźwiak – traser oddziału młotowni, odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Piotr Buczyński – szlifierz i dłuciarz oddziału młotowni, piłowy, przeglądacz-sortowacz. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Sławomir Kowalski – suwnicowy oddziału młotowni, szlifierz, dłuciarz, wyżarzacz, Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Mieczysław Wojtasik – brygadzista wyżarzacz oddziału młotowni. Odznaczony Srebrnym  Krzyżem Zasługi.

·         Jan Stępkowski – dysponent produkcji oddziału młotowni. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Srebrną Odznaką Działacza Związków Związkowych.

·         Józef Kowalski – I hartownik, były kowal na oddziale obróbki cieplnej. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Mieczysław Chróścielewski – mistrz oddziału młotowni, pracował na stanowisku transportowego, przeglądacza materiału i brygadzisty wykańczalni. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Stanisław Skwarek – brygadzista, ślusarz urządzeń hutniczych utrzymania ruchu. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Ferdynand Soszyński – mistrz oddziału prasowni, były kowal, pracował w Hucie Stalowa Wola. Odznaczony Orderem Sztandaru Pracy II Klasy, Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Władysław Majchrzak – I kowal pras, pracę w hutnictwie rozpoczął w roku 1945 w Hucie Baildon. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związków Związkowych.

·         Marian Gadowski – sterowca manipulatora oddziału prasowni, pracę w hutnictwie rozpoczął w 1953 roku w Hucie Batory. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związków Związkowych.

·         Władysław Wójcik – sterowca pras. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Srebrną Odznaką Racjonalizatora Produkcji.

·         Zygmunt Gas – I kowal młotów, pracę w hutnictwie rozpoczął w 1949 roku w Stalowej Woli. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związków Związkowych.

·         Kazimierz Cmoch – I wyżarzacz oddziału prasowni. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Tadeusz Koczur – mistrz wykańczalni oddziału młotowni. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Jerzy Tomczak – suwnicowy oddziału młotowni. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi, Odznaką Działacza FJN.

·         Adam Pietrasik – sterowca młotów, pracę w hutnictwie rozpoczął w 1946 roku w Stalowej Woli. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi. Medal XXX-lecia PRL.

·         Zenon Zroślak – mistrz oddziału młotowni, pracę w hutnictwie rozpoczął w 1952 w Hucie Baildon. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką 1000-lecia Państwa Polskiego.

·         Henryk Dembowski – kierownik zmiany, poseł na Sejm PRL. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Rajmund Trepkowski – elektronik utrzymania ruchu, elektromonter, brygadzista. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi, Srebrną i Złotą Odznaką Racjonalizatora Produkcji.

·         Kazimierz Kostrzewa – I kowal młotowni, operator manipulatorów. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Eugeniusz Dabowski – ślusarz urządzeń hutniczych utrzymania ruchu, kontroler lin, łańcuchów, monter maszyn i urządzeń.

·         Janusz Bogdański – suwnicowy oddziału młotowni, były kowal. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Jan Bartecki – sterowca oddziału młotowni. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związków Zawodowych.

·         Tadeusz Kurpiewski – I hartownik oddziału obróbki cieplnej, były kowal młotów. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Władysław Gajewski – suwnicowy oddziału młotowni. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Mieczysław Baryła – były kowal, opalacz wad. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Wacław Szymański – przygotowywacz do odbioru oddziału pracowni, dłuciarz, przeglądacz. Odznaczony Srebrną Odznaką Działacza Związków Zawodowych.

·         Władysław Andruszkiewicz – operator manipulatora oddziału pracowni, ślusarz, sterowca prasy, suwnicowy. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Wacław Fijałek – mistrz oddziału obróbki cieplnej, wybijacz, wyżarzacz, hartownik. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Eugenia Trzepiota – pracownik brygady gospodarczej, mleczarka, szatniarka.

·         Marian Idzi – suwnicowy oddziału prasowni, pracę w hutnictwie rozpoczął w 1950 roku w Stalowej Woli. Odznaczony Srebrnym, Złotym Krzyżem Zasługi, Medalem XXX-lecia PRL, Zasłużony Działacz Związku Zawodowego Hutników.

·         Henryk Domagała – ślusarz narzędziowy oddziału obróbki wiórowej, były kowal młotów. Pracę w hutnictwie rozpoczął w roku 1950 w Hucie Batory. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związków Zawodowych.

·         Piotr Rodziewicz – suwnicowy oddziału prasowni, kowal. Odznaczony Srebrnymi i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Waldemar Miller – I hartownik oddziału obróbki cieplnej. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużonego Działacza Związków Zawodowych.

·         Jan Tolka – ślusarz, hydraulik, były kowal, działacz społeczno-polityczny. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Stefan Makota – wyżarzacz oddziału prasowni. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.

·         Ryszard Joachimczak – suwnicowy oddziału prasowni. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.

·         Zbigniew Kopeć – suwnicowy oddziału obróbki wiórowej.

 

                              Na zdjęciu od lewej:

                           - stoją: Ferdynand Soszyński, Henryk Świderski, Henryk Góralczyk, Józef Skrok
                              - siedzą: Jerzy Szafrański, Edward Kwapień, Barbara Feret, Jan Kamiński




NASZE ŚWIĘTO - DZIEŃ HUTNIKA

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Pietrek wyszedł z domu do pracy prawie wściekły. Żona akurat dzisiaj, kiedy miał ostatnią nocną zmianę, musiała odbyć rozmowę na temat sąsiada pijaczka awanturującego się po nocy. Faktycznie, facio pracuje jako konduktor kolei dalekobieżnych i w domu bywa gościem, ale jak już bywa, to sobie popija. Czy ta rozmowa to przypadek? Idąc do autobusu zastanawia się nad tym i nagle sobie uświadamia, o co chodzi. Była to przestroga, by nie umawiać się z kolegami przed jutrzejszym świętem hutników – stąd ta aluzja do pijaczka sąsiada. Był zły, nie powinna mu tego przypominać, bo nigdy nie nadużywał, owszem piwko, czasem w restauracji wino, ale nigdy nie wódka. Nie znosił czyściochy, to nie w jego guście. Nie powinna mu tego mówić. Był zły, a kiedy się denerwuje boli go żołądek.

W szatni wita się z kolegami, rozmowy są krótkie, a on jest rozdrażniony, może to przez burzę znad Kampinosu? Nawet pomyślał przez chwile: będzie deszcz, ochłodzenie, w hali lepiej się pracuje, jak jest chłodniej. Koledzy jutro mają wolne. Umawiają się na zabawę, jedni w restauracji, inni w mieszkaniach albo na działkach – Pietrka to nie interesuje. Ale w głowie tkwi, po co żona mu dogadywała o pijaku?

Wchodząc do hali pieców widzi, jak suwnica ładuje wsad przed zakończeniem zmiany, będzie miał jeszcze udział w tonach tego spustu. Mistrz Majchrzak woła Pietrka do kabiny, omawiają dzisiejszą robotę. Po chwili zjawiają się pozostali koledzy wytapiacze, którym przydziela czynności, ale w głowie tkwi,  o co jej mogło chodzić? Zaraz rudowanie, chłopcy siedli w kabinie. Jasiek Godek mówił do Jaszczaka: no kurna go raz, jutro od rana pochlamy. Pietrek, idziesz z nami? No, do Walerka, jużeśmy się umówili w Jadwisinie.

Ano tak, już wie, o co jej chodziło. A więc nie ma zaufania… Pod taką myślową presja przypomniał sobie, jak to wcześniej bywało. Zaczynał robotę w stalowni, kiedy była jeszcze pustka. Roboty porządkowe, konstrukcja, masa żelastwa i chaos. Został wysłany na 4-miesięczne przeszkolenie do Stalowej Woli. Bywało, że tam popijał. Zapoznał kolegę Łoska, który był tam pierwszym wytapiaczem. Tutaj, w Warszawie, też był pierwszym na jedynce elektryku, razem z Zarębą. Wtedy to był pierwszy spust w stalowni. Ogromne wydarzenie. Pierwszy raz pobrał próbkę do analizy. Trzęsły mu się ręce, gapiów było co niemiara. Pamięta, jaki straszny niepokój nim targał.

Kiedy się ożenił, radykalnie zmienił tryb życia. Zarabiał dobrze, miał zaufanie kolegów, majstra. To, że pracował przez tyle lat, zaowocowało przyznaniem mieszkania, potem awansował – został brygadzistą, teraz mistrzem…

Nagle stanął mu obraz fatalnego spustu stali, kiedy jako drugi wytapiacz przebił otwór spustowy i nagle w niewytłumaczalny sposób trysnął ogromny strumień stali do kadzi, zalewając podest pieca. Ledwo uniknął niebezpieczeństwa spalenia. Szkody były przerażające. Nagana, pozbawienie „trzynastki” i „hutnika”. Szef wydziału nie wyraził zgody na anulowanie tej kary. Niestety, degradacja, „pióro” do ręki, czyli miotła i sprzątanie terenu. Oj, bolało to... Cały rok musiał pracować na odzyskanie zaufania, a co najgorsze, że niektórzy przypominali mu o tamtym nieszczęsnym wydarzeniu.

Otwory w klapach okien wsadowych błyszczały, jak gwiazdy najjaśniejsze w ciemności. Pietrek patrzy w te martenowski okna wsadowe. Przeżył tu kawał czasu. Ten awans na majstra martenów zadowolił jego ambicje, to było zaraz po technikum. Ile razy miał serdecznie dość tej roboty, przeżył tu kawał czasu; były sukcesy, ale były i dramaty. Zastanawia się, ile razy chciał odejść ze stalowni. Nawet rozmawiał z szefem, dowiadywał się, gdzie jest w hucie spokojna robota. W czasie takich rozmów koledzy wyśmiewali go, pukali się w głowę: o czym ty mówisz, gdzie tu może być spokojna praca? A potem refleksja: chcesz rzucić jedną czwartą życia? I tak zawsze po wątpliwościach zostawał.

Nagle poczuł gwałtowne uderzenie w plecy. To kierownik zmiany inżynier Głuc.

- No, czego gały wywalasz na mnie? Tu już od kilkunastu minut powinno być wapno, fluoryt, ruda, gdzie to jest? Na co ty czekasz? – prawie ze złością mówi.

- Nie drzyj się na mnie szefie, bom od przejęcia zmiany wkurzony…

- Co cię ugryzło?

- Aaa, nieważne – machnął ręką i spojrzał na kierownika.

Zaraz wydał polecenia do transportu koryt z dodatkami, które już były podstawione na ławy od strony hali złomu. Zaczęli rudowanie. Pietrek chodził wokół pieców doglądając, co się wokoło dzieje. Po rudowaniu mistrz Górecki zagadnął:

- Idziesz na akademię?

- Nie! – odpowiedział gwałtownie Piotrek.

Górecki zaskoczony odpowiedzią przystanął.

- A dlaczego? Co ci odbiło?

- Daj spokój, już mi dzisiaj żona odprawiła akademię w dwóch odsłonach – w jednej o sąsiedzie pijaczku, a w drugiej to ostrzeżenie dla mnie przed nadużywaniem. Choć wie, że nie lubię byle gówna pić, a na drogie koniaki mnie nie stać.

- Ale Zosia kazała się zapytać, jakie macie plany. Zapraszamy was, zabierajcie dzieci, zabawimy się, zrobimy ognisko.

- Dobrze, wpadnę, ale dopiero koło południa, jak się prześpię.

- Wpadnij.

Zaraz po obejściu pieców, sprawdzeniu koryt spustowych wszedł do kabiny. Spojrzał na ludzi, siedzieli na ławach, jak w karczmie. Pietrek nie znosił tego.

- Co do cholery, roboty nie macie? – ryknął. – Co to – sejmik? Wynocha. Zaraz spust, ładowanie i cała obróbka wokół pieców! A piętnastego będziesz jeden z drugim mi pieprzył, że mało zarobiłeś.

- Majster, nie piekarnia – usiłował zażartować Adam.

-Ty, jeszcze raz powiesz w ten sposób do mnie, to będzie koniec. Tak możesz odzywać się do kumpla spod budki z piwem.

Pietrek nie znosił takiego lekceważenia obowiązków. Zrozumiał to już kilkanaście lat temu. To, co osiągnął, zdobył własnymi rękoma, co utwierdziło go w przekonaniu, że tylko praca daje człowiekowi zadowolenie moralne i finansowe. Jest tego żywym przykładem – dobrze zarabia, dostał trzypokojowe mieszkanie, zajmuje odpowiedzialne stanowisko zawodowe. Opowiadała mu babcia, jak dziadek bywał bezrobotny. W zimie, by zarobić na chleb, trzeba było mieć własną łopatę do śniegu, miotłę i bardzo wcześnie rano zgłosić się do pośredniaka do odśnieżania ulic w centrum miasta. Pośredniak był na Podskarbińskiej, tam trzeba było być już o czwartej rano. No i z Marymontu na Pragę na piechotę maszerował do odśnieżania. Jak się spóźnił, roboty nie dostał. I tak było przez całą zimę, aż w końcu ruszyły roboty budowlane. A jak jest dzisiaj? – zastanawia się. Każdy, kto tylko chce pracować – ma zajęcie.

Około czwartej nad ranem spust, kontrola wnętrza pieca. Kierownik zmiany inżynier Głuc zwraca uwagę murarzowi na kratownicę, gdzie kilkanaście cegieł wypadło nie wiadomo dlaczego – ma je uzupełnić. Reszta chłopaków zarzuca dolomitem powstałe ubytki w trzonie pieca. Franek Maciuszek stoi przy pulpicie otwierając okno wsadowe w momencie, kiedy suwnicowy obraca korytem wypełnionym złomem: wjazd do pieca, obrót korytem i złom wypada. Trwa to godzinę, wytapiacze mają roboty pod dostatkiem. Tuż przed końcem zmiany inżynier Głuc zwołuje kilku wytapiaczy z elektryka i martenów. Przez kilka minut trwa awantura kierownika z wytapiaczami – wytop nietrafiony. Romek Wójcik daje upust swoich nerwów klnąc jak przysłowiowy szewc. Po uspokojeniu emocji kierownik zmiany mówi:

- Poprosiłem was też po to, by kategorycznie zapowiedzieć, że rozprawię się z każdym awanturnikiem, który na przyjęciu z okazji Dnia Hutnika będzie rozrabiał. Zapowiadam – żadnego alkoholu! Rok temu doszło do skandalu w Akademii Wychowania Fizycznego. Roman, to o ciebie chodzi. Ostrzegam – to ma być święto, a nie draka. Dostajecie odznaczenia, uszanujcie to…

- Ja pierniczę –  krzyknął Stefan Szerszeń – to po jaką cholerę mi te blaszki? – Jak uroczystość, to trza ją czymś uczcić. A czym? Wiadomo…

- Wystarczy to, co tam dostaniesz – odpowiedział kierownik. – Żadnego własnego alkoholu. A jak się nie podoba… – nie dokończył.

Pietrek zdał zmianę. Wykąpał się i wyszedł z budynku. Większość budynków huty była udekorowana odświętnie z okazji Dnia Hutnika. Dojechał do Żeromskiego, słyszy muzykę – to na osiedlu grała hutnicza orkiestra; przechodzili z jednego na drugie podwórko, a za nimi pełno dzieciaków. Pietrek wszedł szybko do klatki schodowej, czuje zapach pieczonego ciasta. Otwiera drzwi i nagle słyszy: niechaj żyje nam hutnik tata, sto lat, sto lat –  trójka dzieci i żona wesoło wykrzykują. A po chwili żona:

- Mówiłam ci wczoraj, żebyś nie umawiał się z kolegami. Zjemy razem śniadanie, prześpisz się, po południu idziemy do rodziców. W końcu nie musisz spędzać tego święta z kumplami. Masz ich codziennie, a rodziców trzeba odwiedzić chociaż raz w roku.

Po święcie, w poniedziałek, na wszystkich martenach jakby życie zamarło. Brakowało czterech wytapiaczy, akurat tych, co to dostali „blaszaczki”, jak to określił Romek Gołąbek. W ciągu dnia dochodziły do Pietrka wiadomości od uczestników tej biesiady hutniczej. Tak ponurego kierownika zmiany inżyniera Jana Głuca Pietrek nigdy wcześniej nie widział. Okazało się, że to jednak stalownicy wiedli prym w sali biesiadnej. A suwnicowy Mietek przyczepił się dyrektora, by ten napił się z nim. A potem zaczęli śpiewać, zupełnie nie zwracając uwagi na innych. Bawili się tak do białego rana.

Prawdę mówiąc hutniczej braci należało się przyjęcie w taki świąteczny dzień. Pracują ciężko, więc to naturalne, że chcą rozładować nagromadzone emocje i stresy. Ale również łączy hutników tradycja przeniesiona ze starego hutnictwa Zagłębia i Śląska. A tradycja musi być podtrzymywana. Tak było, tak jest i tak będzie.

Hutnicy ze Śląska, Zagłębia, Stalowej Woli w święto hutnicze spotykali się na piwie, wspominając starych towarzyszy pracy i rozmawiając o najciekawszych momentach dziejących się w hucie. Cenili sobie te obyczaje od pokoleń. Nawet w okresie międzywojennym właściciele hut uczestniczyli w takich biesiadach. A Romek Wójcik – Zasłużony Hutnik PRL – miał takie powiedzenie: „po to wybrano patronem świętego Florka, żeby żar ognia gasił w naszym ciele piwkiem i wódeczką”.

Chwalebne to: codzienna praca, obowiązek, duma, a na końcu, raz w roku po ciężkiej robocie – zabawa. I niechaj nikt nam tego opilstwa nie wypomina.

 



BENEK KROPSKI – SPAWACZ „GIEROJ”

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Był ich dwóch: jeden spawacz intelektualista – Zbigniew Tadeusz Kot, a drugi spawacz „gieroj”, który ognia się nie bał! Tamte lata dzisiaj widzę tak, jakby to było dopiero co… Dla obu moich towarzyszy pracy mam ogromny szacunek, bo też przeżyliśmy wiele razem!

Tego drugiego nazywaliśmy „pyra”, jako że był poznaniakiem. To Bernard Kropski. Służbę wojskowa „odbębnił”, jak to ujął, przy Marymonckiej . Było to w roku 1952. Pokolenie tamtych lat pamięta potańcówki w Lasku Bielańskim. Benek, jak przystało na żołnierza, wolne chwile od musztry, spędzał tam niedziele na tańcach. Była muzyka, były dziewczyny…, no to pod koniec służby Benkowi urodził się syn. Zdarza się…

Pracował i uczył się zawodu spawacza zaraz po zakończeniu wojny w Zakładach Cegielskiego, w hali spawalniczej. Przechodził specjalne szkolenie spawalnictwa elektrycznego i acetylenowego. Jak to określił – „wyzwolił się” jako czeladnik jeszcze przed wojskiem. Ani myślał pozostać w Warszawie. Nie poinformował przyszłej matki, że kończy służbę i wraca do Poznania. Lecz ona, dowiedziawszy się że tata czmychnął, zgłosiła się do jednostki o pomoc i dostała adres do Poznania. W maju 1956 roku pojawiła się z dzieckiem w drzwiach domu rodziców, którzy nie wiedzieli, że są dziadkami. Szok… Postawili przed synem wybór: ślub albo wynocha z chaty. Benek wybrał ślub i po trzech miesiącach zjawił się u żony w Burakowie, gdzie jej rodzina miała duży dom, a w październiku znalazł pracę jako spawacz w przedsiębiorstwie budowy huty, bowiem, jak to sam określił, miał blisko do roboty „na skuśkę” z Młocin, to znaczy na przełaj do bramy huty. Lecz ta robota mu nie leżała. On był spawaczem precyzyjnym, a tu mu kazali heftować na powietrzu przy rusztowaniach, jakieś przęsła do betonu. Jeden z kolegów zatrudnionych z nim pochwalił się, że odchodzi do huty na wydział mechaniczny i poinformował Benka, jak się załatwia formalności i z kim należy rozmawiać o przeniesieniu. Wymówił pracę w PBHW i wkrótce rozpoczął pracę w stalowni, w utrzymaniu ruchu pracując na jedną zmianę. Inżynier Ryszard Ziółkowski zaprowadził go do warsztatu utrzymania ruchu, gdzie miał współpracować z kowalem narzędziowym Olkiem Korzeniewiczem. Ich działanie to: Olek odkuwał ogniwa do łańcucha, a Benek te ogniwa spawał, i tak powstawał łańcuch. Robota żmudna i bardzo odpowiedzialna, bo zawiesi w produkcji wciąż brakowało.

Po uruchomieniu drugiego pieca nastąpiła reorganizacja brygady. W tym czasie majstrem został inżynier Wiktor Matusz, a ja brygadzistą. Ta brygada zajmowała się tylko piecami, usuwaniem awarii, remontami osprzętu hutniczego.

W tym czasie na stanie wydziału były tylko trzy kadzie. Zasada była taka: dwie kadzie są gotowe do odlewania stali, trzecia kadź jest w naprawie: usunięcie skrzepów, zerwanie uszkodzonych cegieł i nowa wymurówka.

Pewnego dnia dostałem polecenie od majstra, by natychmiast naprawić rynienkę przy kadzi, która służyła do spływu żużla w czasie spustu. Kadź była odstawiona na stanowisku remontowym, murarze i mistrz Chabrowski wskazali, co należy robić. Trzech ludzi i Benek mieli to naprawić. Ślusarz Alek Kominek mówi: – jak to mamy naprawić? Przecież cegły są czerwone. Ja się do tego nie dotykam. Mam jedno zdrowie. Odpadam.

- Macie trzy godziny – wrzasnąłem i wróciłem do warsztatu. Po jakimś czasie poczułem niepokój i wróciłem do hali lejniczej na stanowisko tej naprawy. Przez to, co zobaczyłem, mało nie zemdlałem. Benek stał na skraju kadzi i spawał, z jego postaci unosiła się para. Tuż nad jego głową któryś z odlewaczy unosił azbestową osłonę, a inny polewał wodą. Cegły w kadzi nadal były czerwone…

Dopadłem tego stanowiska krzycząc na niego, by przestał spawać. A on na to:

- Te mięczaki pouciekali, tylko ich opieprzyć! Sam muszę to robić.

Zamurowało mnie. To była niebezpieczna robota.

- Powiedziałeś, że trzeba to zrobić, to się robi, ale trzeba za to zapłacić.

Początkowo nie zrozumiałem, o co chodzi. Fajrant, inżynier Matusz przychodzi do warsztatu. Zadowolony, bo naprawa wykonana, a było to bardzo pilne. Gdyby nie Benek, który stanął na wysokości zadania, nie udałoby się tego zrobić.

Karty zegarowe oddane pracownikom. Benek spojrzał i mruknął: – co jest, kurde? Za frajer robiłem w tej kadzi? Za tych ciulów? Jak to jest, majster?

Dopiero na osobności omówiłem sprawę z inżynierem Matuszem, który polecił wpisać mu w karcie zegarowej osiem godzin nadliczbowych. Benek zasłużył na to.

W roku 1962, w marcu, do poważnej awarii doszło na piecu elektrycznym numer 2. Ten piec był jakiś niefartowny od samego początku jego uruchomienia. W czasie wsadu suwnicowy nie potrafił celnie osadzić złomu pośrodku wanny, ale zrobił to nieco bliżej okna wsadowego i złom uszkodził zarówno ścianę z wymurówką, jak również filarek okna wsadowego. Spowodowało to niebezpieczeństwo przepalenia pancerza pieca, ale też uszkodziło cały mechanizm okna wsadowego. Oczywiście ogłoszono alarm dla utrzymania ruchu. Zebrało się kierownictwo techniczne, debatowali, jak to naprawić. Inżynier Nowicki opowiedział się za podłączeniem magnesu do suwnicy wsadowej i ewakuowaniem złom z pieca. Któryś z technologów twierdził, że topić złom nadal można, byle postawić osłonę przeciwżarową.

W międzyczasie brygada przygotowała sprzęt spawalniczy i azbestowe, żaroodporne ubrania. Tuż przed oknem wsadowym postawiono rusztowanie. Sklepienie pieca było chłodzone strumieniem powietrza. Osłona azbestowa chroniła od ogromnego żaru. Ubrany w azbestowy strój Benek zachodził to z lewa, to z prawa, przymierzając się, jak ma spawać to uszkodzenie. W końcu inżynier Matusz pytał go: dasz radę? Będziesz spawał czy nie? Benek klnąc jak furiat ruszył na ścianę pieca, nakazując nam, jak mamy mu pomagać. Z jednej strony hydraulicy podłączyli nawiew powietrza, a z drugiej zraszanie wodne tak ustawiono, by woda nie dostała się do środka pieca. Tuż za Benkiem stał murarz Bartosiński, który po przyspawaniu filarka do ramy miał wraz z kolegami natychmiast uzupełnić w wymurówce brakujące cegły. Nie było to łatwe, bowiem żar był ogromny. Po jakimś czasie zorientowałem się, że tylko mistrz inżynier Matusz był cały czas z nami, gdy reszta „naczalstwa” gdzieś się ulotniła. Obsługa pieca wykonywała czynności takie, jak w trakcie topienia. W pewnym momencie mistrz wytapiaczy Wrzaliński krzyczy: spawacz się pali! Benek nie poczuł, jak zapaliły się na nim buty i spodnie drelichowe wystające spod azbestowego ubioru, ponieważ ten żar był wszechogarniający, wszyscy byliśmy przypaleni i rozemocjonowani, czerwoni, a pot leciał z nas, jakby deszcz padał. Błyskawicznie ugasiliśmy płonące ubranie na Benku i odprowadziliśmy go do ambulatorium. Pielęgniarka narobiła krzyku. Przybiegł doktor Piotr Krasucki.

- Do jasnej cholery – krzyczał, oglądając obie przypalone stopy. – Jak to jest możliwe? Natychmiast do szpitala! Gdzie był nadzór, gdzie było BHP? To skandal!

Benek inspektorowi behape, który spisywał protokół, przedstawił wersję przypadku, a nie zaniedbania. Niestety, nie dali wiary Benkowi. Benek dostał trzy dni zwolnienia lekarskiego, a więc wypadek przy pracy. Szef BHP huty interweniował u szefa wydziału inżyniera Alfreda Żurady. Wniosek: ukarać brygadzistę za brak nadzoru.

Bernard Kropski był to facet „charakterny”, jak to kiedyś się mówiło. U niego było krótko: jest ekstra robota, musi być ekstra zapłata. Nigdy nie przyszło mu do głowy odmówić wykonania polecenia, nigdy nie zwalał na innych kłopotliwych sytuacji. Odszedł z wydziału inżynier Matusz. Jego miejsce zajął Zdzisław Pleskacz. Benek za rzetelność, ciężką robotę dostał dwunastą grupę zaszeregowania.

To nie był koniec mojej przygody ze spawaczem Kropskim. To on spawał dźwigar konstrukcji podestu, na który spadł kosz złomu ważący prawie pięćdziesiąt ton. Dźwigar był częściowo złamany. Trzeba było spawać, kiedy nad nim był ten olbrzymi ciężar. Bez gadania wykonał to bardzo niebezpieczne spawanie.

Benek spawał też rury tlenowe przebiegające nad martenami w czasie normalnego procesu technologicznego.

 

W roku 1986, kilka miesięcy przed emeryturą, zginął między Młocinami i Burakowem, potrącony przez autobus jadący do Płocka.




O MOIM PRZYJACIELU ZBYSZKU KARPIŃSKIM

 

Tekst: Jerzy Zach


Zbyszek Karpiński urodził się w Nieszawie. Tam skończył technikum. W 1963 roku zatrudnił się w Hucie Warszawa w wydziale planowania produkcji. Nadzorował rozbudowę kuźni, oddział obróbki zgrubnej i cieplnej. Następnie przeniesiony został do działu kadr. Współpraca między nami zawiązała się podczas naszej działalności społeczno-politycznej, kiedy ja pełniłem funkcję sekretarza organizacji partyjnej na kuźni, a Zbyszek był sekretarzem w dyrekcji, a zacieśniła się, kiedy zostałem przeniesiony do komitetu zakładowego, w którym zajmowałem się sprawami organizacyjnymi i pracowniczymi. Wtedy potrzebna była mi pomoc Zbyszka, który chętnie współpracował ze mną nad szczegółowymi rozwiązaniami problemów. Był bardzo zorganizowany, pracowity, zawsze mogłem na niego liczyć. Obaj stawialiśmy sprawy załogi pryncypialnie – uważaliśmy, że produkcja jest bardzo ważna, ale w tej produkcji to załoga odgrywała zasadniczą rolę.

Z czasem przeniesiono mnie na oddział przygotowania złomu. Był to bardzo ciężki okres w mojej karierze zawodowej, bowiem pogorszył się mój stan zdrowia. Musiałem zmienić pracę, skierowałem się do kadr prosząc o inne stanowisko w hucie. Jakby na zawołanie do pokoju kadrowej, Alicji Osiorek, wszedł Zbyszek. Ucieszył się na mój widok. Pani Alicja powiedziała: Zbyszek, Jerzy jest „do wzięcia”, szuka pracy. Zbyszek odrzekł: zaczekaj chwilę. Wrócił po kilku minutach i powiedział: spotykamy się jutro w biurowcu.

Okazało się, że budowano oddział rehabilitacji dla pracowników huty, a Zbyszek był tam kierownikiem i miał za zadanie uruchomić ten oddział. Zaproponował mi stanowisko mistrza utrzymania ruchu. Zgodziłem się i oczywiście opowiedziałem mu o mojej chorobie, a on – jak przystało na przyjaciela – powiedział krótko: „spokojnie, damy radę”. Po jakimś czasie oddział rehabilitacji został oddany do użytku. I wtedy dowiedziałem się, że stanowisko mistrza, które było jakby „zamrożone”, Zbyszek „wychodził” dla mnie u dyrektora naczelnego huty Tadeusza Konrada.

Przyznam, że byłem zafascynowany jego organizacją pracy, umiejętnością zdobywania funduszy dla ośrodka, na rzecz którego wpłynęło pięć milionów złotych. Na OWS-ie, pod kierownictwem Zbyszka i z jego inicjatywy, wybudowano w czynie społecznym lodowisko dla dzieci z osiedla Wrzeciono, kort tenisowy dla pracowników huty, dokończono budowę stadionu. Zbyszek wraz z Jackiem Pieśniakiem był współzałożycielem klubu motorowego „Marten” przy Hucie Warszawa, którym kierował przez 30 lat. Największym sukcesem klubu było zdobycie przez Wieśka Gemzę tytułu Mistrza Polski w rajdach turystycznych.

Całe życie Zbyszka Karpińskiego to pasja pracy, obowiązku i życia społecznego. W hucie był zaangażowany we wszystkie społeczne akcje, robił to z pełnym oddaniem.

Jestem Mu wdzięczny za to, że kiedy potrzebowałem pomocy w chorobie stanął przy mnie jak brat i taką pomoc otrzymałem.

Na emeryturę odszedł w 1991 roku, ale nie zaprzestał społecznej pracy. Przez dwie kadencje był przewodniczącym Stowarzyszenia Przyjaciół Huty Warszawa. Został też Honorowym Przewodniczącym tego Stowarzyszenia.

Lata mijają, lecz w pamięci pozostają wspomnienia, takie jak te o moim przyjacielu Zbyszku Karpińskim, który zmarł po ciężkiej chorobie 26 kwietnia 2016 roku. Niebawem miną 3 lata.




KUZIENNA PRZYJAŹŃ


Tekst: Jerzy Zach


Jest to mój zapis o przyjaźni, która nadal trwa. Jako młody chłopak pracę w hucie zaczynałem w 1954. Potem okres wojska, powrót w 1957 roku na stanowisko kontrolera wyrobów gotowych-brakarza w wydziale W02. Zarobki moje nie były zadowalające. Zgłosiłem się do działu kadr z prośbą o przeniesienie na wydział produkcyjny. O dziwo, pani Chylińska wysłała mnie do kuźni, choć dopiero co ją budowano i przystosowywano do montażu maszyn.

Rozmowa z kierownikiem Stefanem Gadowskim była krótka:

- Chcesz być kowalem?

- Chcę - przytaknąłem.

- To musisz się nauczyć tego zawodu. Wyślę cię na szkolenie do Huty Batory.

Pomyślałem: dobra jest, będzie hutniczy fach, to i hutnicze zarobki.
  
Trzy miesiące nauki w szalenie ciężkich warunkach, wysoka temperatura, nowe środowisko. Tu poznałem, co znaczy wykonywanie pracy przy nagrzanych elementach kuziennych do temperatury 1200 stopni. Ukończyłem szkolenie, zdałem egzamin, wróciłem do Warszawy – od razu na wydział prasowni, gdzie trwał montaż urządzeń. Poznawałem zatrudnionych tu kolegów – kowali, suwnicowych, sterujących prasami.

Szczególnie zakolegowałem się z Marianem Idzim i Józkiem Skrokiem. Byliśmy w tym samym wieku, mieliśmy podobne poglądy społeczno-polityczne, a – co ważne – wszyscy trzej byliśmy po technikum. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Józek Skrok był kuziennikiem, delegowanym z Huty Batory.

Imponował mi fachowością, rozmawialiśmy o najróżniejszych sprawach dotyczących prasowni, omawialiśmy też poszczególne fazy procesów technologicznych kucia odkuwek. Uczyłem się od niego przez takie rozmowy. Dla początkującego kowala, jak ja, kontakt z nim był niezwykle pouczający. Po pewnym czasie przydzielono mnie do brygady Władysława Woźniaka, był znakomitym fachowcem. Oczywiście z Józkiem spotykałem się często, nasza rozmowa kierowała się zawsze na sprawy produkcji, na poszczególne operacje technologiczne przy młotach lub prasach. Często udzielał mi porad, które wykorzystywałem w robocie. Miałem znakomitego mistrza Jana Kamińskiego, który dostrzegł moje zaangażowanie, dyscyplinę i rzetelność w wykonywaniu pracy. Z czasem zostałem awansowany na I kowala w okolicznościach takich, że jeden z kowali odszedł na emeryturę. Moje szczęście dopełniło się, bo dostałem się do brygady wybitnego specjalisty mistrza Ferdynanda Soszyńskiego, delegowanego z Huty Stalowa Wola. Pracowali tu również Józek Skrok i znakomity suwnicowy ze Stalowej Woli – Marian Idzi. Łączyła nas praca, ta wspólna robociarska dola, a poprzez pracę i społeczne działanie utrwalały się więzi międzyludzkie. To my, robotnicy, byliśmy zafascynowani takimi wspaniałymi zdobyczami socjalnymi, kulturalnymi, jakie oferowała nasza huta. Ale to również my, klasa robotnicza Huty Warszawa, braliśmy udział w tworzeniu historii nowych czasów. Nasza praca przynosiła efekty, zostałem awansowany na stanowisko mistrza osprzętu technologicznego, a mój przyjaciel Józek Skrok awansował na stanowisko kierownika zmiany. Nasze kontakty stały się jeszcze bardziej serdeczne, cieszyliśmy się wspólnie z odnoszonych sukcesów. Współpracowaliśmy w wydziałowej radzie robotniczej, ale też braliśmy udział we wszystkich czynach społecznych. W  naszej pracy najważniejsze było wzajemne zaufanie i wspólne dobro załogi. Z perspektywy dnia dzisiejszego obaj z Józkiem Skrokiem możemy sobie pogratulować naszej przyjaźni i współpracy zawodowej w Kuźni i na niwie społecznej. Z sentymentem wspominam wspaniałych pracowników Kuźni: Idziego, Kamińskiego, Soszyńskiego, Skroka, którzy dawali przykład rzetelności, pracowitości, obowiązku zawodowego. Przyjaźń to cenna zdobycz warszawskich hutników, a były nas tysiące w różnych zawodach: stalownicy, odlewnicy, walcownicy, hartownicy, kowale, mechanicy, elektrycy, kolejarze, urzędnicy, nauczyciele i wielu innych, którzy przyczynili się do powodzenia i rozwoju tego wspaniałego zakładu.

Dziś jesteśmy już na emeryturach. Nasze przyjaźnie trwają niekiedy 50-60 lat i trwać będą do końca. To, czego nauczyła nas praca w hucie, przenosimy dziś na inne płaszczyzny – na działania społeczne, choćby takie jak moje – ja  zająłem się samorządem budynku SM DOMHUT.


Taka była nasza idea: nauka, praca, obowiązek, przyjaźń. Ślę pozdrowienia dla wszystkich Warszawskich Hutników.




Na jubileuszu 25-lecia powstania Spółdzielni Mieszkaniowej DOMHUT spotkaliśmy dawno niewidzianego Jerzego Zacha, z którym członkowie SPHW odbyli bardzo serdeczną, przyjacielską rozmowę.

Udało się przekonać Jerzego do podzielenia się z innymi wspomnieniami z 40-letniego okresu jego pracy w Hucie Warszawa. Przy okazji zamieszczamy zdjęcie – informujemy, że Jurek Zach siedzi na krześle (wiadomość dla tych, którzy go jakiś czas nie widzieli).


MOI NAUCZYCIELE, PRZYJACIELE I TOWARZYSZE PRACY


Tekst: Jerzy Zach

 

Zainspirowany notkami pana Stanisława Pawlikowskiego, ukazującymi się na stronie internetowej Stowarzyszenia Przyjaciół Huty Warszawa i wspominającymi wieloletnich pracowników tej huty, postanowiłem i ja przypomnieć czytelnikom sylwetki osób, z którymi miałem styczność pracując na wydziale Kuźni (W-40). Niech mi jednak wybaczą wszyscy zainteresowani, jeżeli pomyliłem imiona lub popełniłem błędy w nazwiskach. Stało się to jedynie na skutek słabnącej pamięci.

Przepracowałem w Hucie Warszawa 40 lat, a wszystko zaczęło się w listopadzie 1954 roku, za sprawą panów Strzeleckiego, Witolda Gębicza i Leopolda Rybaka, którzy zajmowali się sportem w hucie, a ja byłem zawodnikiem klubu Marymont i znalazłem się kręgu ich zainteresowań.

Zostałem dyspozytorem działu samochodowego. Tabor liczył wtedy trzy jednostki, dwa samochody „star” i jeden samochód osobowy. Jak widać roboty nie za dużo, zatem dodano mi przyjmowanie, transportowanych koleją, konstrukcji stalowych do budowy hal.

Potem była obowiązkowa służba wojskowa.

Do huty wróciłem w 1957 roku na stanowisko brakarza w wydziale mechanicznym. Moim mistrzem był Tadeusz Konrad, późniejszy Główny Mechanik i Dyrektor Naczelny Huty Warszawa. Po pewnym czasie przeniesiono mnie na wydział Kuźni. To był już wydział typowo hutniczy. Jego historia, podobnie jak całej huty, zaczęła się w 1952 roku. Jednak tak naprawdę prace ostro ruszyły w roku 1956, gdy jego kierownikiem został mgr inż. Bolesław Barański, późniejszy I Zastępca Dyrektora Naczelnego Huty. Do Bolesława Barańskiego dołączyli nowo zatrudnieni: Zenon Zacharko, Jan Kamiński, Jerzy Szafrański, Henryk Góralczyk, Bronisław Mandecki (w pewnym okresie kierownik Oddziału Obróbki Cieplnej). Na stanowisko kierownika oddziału Młotowni powołano inż. Juliana Buczka, a na kierownika oddziału Prasowni inż. Stefana Gadowskiego. Załogę kompletowano częściowo spośród pracowników sprowadzanych z innych hut polskich oraz częściowo z ludzi dotychczas nie mających związków z hutnictwem, szkolonych w innych hutach. Z hut Stalowa Wola, Batory i Baildon przybyli pierwsi mistrzowie: Stanisław Szary, Jan Sobczyk, Ferdynand Soszyński oraz kowale obsługujący młoty: Zygmunt Gas, Bronisław Wolak, Wilhelm Kula, Zenon Sroślak, Józef Kowalski, Jan Bartecki. Po odpowiednim przeszkoleniu dołączyli do nich pracownicy pochodzący z Warszawy i okolic: Kazimierz Dymek (dyplomowany mistrz kowalstwa), Tadeusz Kurpiewski, Kazimierz Kostrzewa, Janusz Markow, Kazimierz Malitek. I tak w roku 1959 oddział Młotowni został uruchomiony. Anegdotycznie: na młocie 750 kg, przy pomocy paleniska koksowego, odkuwano… haczyki do okien! W tymże samym 1959 roku na stanowisko kierownika wydziału powołano inż. Edwarda Kwapienia, gdyż inż. Barański awansował na stanowisko Dyrektora Technicznego Huty. Zastępcą kierownika wydziału został mgr inż. Henryk Kijek, późniejszy Główny Technolog Huty Warszawa. W 1960 roku uruchomiono oddział Prasowni.

I znów werbowano fachowców z innych hut. Przyszli stamtąd kowale: August Hałgas, Władysław Woźniak, Mereszko, Lulek, Kazimierz Krzesiński, Władysław Majchrzak, suwnicowy Marian Idzi, sterowniczy prasy Józef Skrok oraz trzech przeszkolonych w hucie Batory: Henryk Sikora, Stanisław Stankiewicz i ja, tj. Jerzy Zach. Nie wszyscy wiedzą, że Marian Idzi (rozpoczął pracę w Hucie Warszawa w 1963 r.) jest ojcem słynnego sportowca pięcioboisty Jarosława Idziego i teściem jeszcze sławniejszej polskiej multimedalistki Doroty Idzi.

Potem wyszkolono już w hucie Warszawa i uzupełniano brygady o wyśmienitych fachowców, jak suwnicowi czy operatorzy manipulatorów kuziennych. Wymienię choćby dwóch: Czesława Władykę i Czesława Grużewskiego. Ten pierwszy hutnikiem stał się ze śpiewaka Chóru Wojska Polskiego. Było także wielu innych, których nazwiska zatarły się w mojej pamięci. Nigdy jednak nie zapomnę mojej brygady, w której pracowałem jako pierwszy kowal, a w jej skład wchodzili: Henryk Sikora jako drugi kowal, Jan Modzelewski jako trzeci kowal, Czesław Władyka jako operator manipulatora i mój przyjaciel Marian Idzi jako suwnicowy.

Na oddziałach Młotowni i Prasowni inwestycji nie zakończono. Powstały następne oddziały: Obróbki Zgrubnej i Obróbki Cieplnej. Pierwszy został wyposażony w zestaw olbrzymich maszyn do obróbki skrawaniem, zaś drugi w nowoczesne piece do obróbki cieplnej odkuwek produkowanych na Prasowni i Młotowni. Obydwoma oddziałami kierowali wysokiej klasy specjaliści: mgr inż. Kazimierz Soborak i mgr inż. Maciej Rozwadowski. Pan Rozwadowski był jednym z niewielu w Polsce specjalistów od obróbki cieplnej wielkogabarytowych wyrobów i jednym z niewielu znawców różnych pieców do tejże obróbki. W nowych oddziałach pracowali wspaniali fachowcy, jak np. kierownik zmiany Tadeusz Bluszcz, czy też mistrzowie: Eugeniusz Droś, Henryk Michalak czy pan Sulak – zaangażowany potem bardzo mocno w odzyskiwanie budynków mieszkalnych od koncernu włoskiego.

Wydziały produkcyjne nie mogłyby jednak działać bez zaplecza remontowego, tzw. utrzymania ruchu. Spośród zatrudnionych tam pracowników szczególnie mocno utkwiły w mojej pamięci dwa nazwiska wspaniałych fachowców, Henryka Góralczyka i Zenona Zacharko. Nie mogę tu także zapomnieć o zawsze miłej i uśmiechniętej pani Barbarze Feret, ekonomistce wydziału, kierującej także jego administracją.

Wszyscy ci ludzie, o których tu wspomniałem, byli moimi towarzyszami pracy, nauczycielami, a często dobrymi przyjaciółmi i dlatego zachowam ich we wdzięcznej pamięci.



 

ARYSTOKRACJA MECHANIKÓW I REMONTOWCÓW – WYDZIAŁ REMONTOWO-MECHANICZNY W01

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


Istniejąc przez prace, człowiek wnosi siebie w świat rzeczy posługując się narzędziem, maszyną; maszynę tę uczłowiecza – aby nie powiedzieć ludzko ją uduchowia; przeobrażając rzeczywistość wnosi w nią własną osobowość i w przemianie świata ją samą przeobraża – to słowa socjologa i filozofa Jana Legowicza.

 

Załoga produkcyjna huty spotykała tych ludzi w wydziałach codziennie – ich zadaniem było utrzymanie maszyn i urządzeń w ciągłym ruchu. Wydział ten powstał już w początkowej fazie rozwoju huty – w roku 1955. Zajmował się montażem urządzeń w nowo budowanych wydziałach oraz rozruchem urządzeń oddawanych do eksploatacji.

Trzeba sobie uzmysłowić tamten czas – szczere pola, błoto, dźwigi, uwijający się budowniczowie; zarysy wznoszonych budynków – jako pierwszy wzniesiono budynek wydziału remontowo-mechanicznego W01, a jego pierwszymi pracownikami byli: Eugeniusz Kamiński, Sylwester Braniewski, Jan Wiśniewski, Henryk Stachurski, Tadeusz Zieliński. Początkowo pracowało 16 osób, a szefem był inżynier Franciszek Lis.

Ten okres twórczy powstawania wyspecjalizowanego wydziału był bardzo trudny, a dla wielu nowoprzyjętych zbyt trudny. Najsłabsi odeszli, została grupa wspaniałych fachowców – to nowoczesna klasa robotnicza, klasa świadoma swoich celów i bytu, to ludzie odpowiedzialni za ciągłość zadań produkcyjnych oraz za bezpieczeństwo kolegów i swoje. 

Mistrz Zdzisław Antos


Niniejsze opracowanie to wyraz uznania dla tych wspaniałych ludzi, których na przestrzeni istnienia wydziału było bardzo wielu. I dla naszej pamięci przypominam ich, a byli to pracownicy wszystkich pododdziałów:

inż. Siernat – nie znam imienia, mgr inż. Tadeusz Konrad, inż. Wiesław Łompieś, inż. Ryszard Kołtun, mistrz Tadeusz Popis, mistrz Mieczysław Brzozowski, mistrz Eugeniusz Kamiński, Zdzisław Antos, Tadeusz Zieliński, Witold Kanabrodzki, Stefan Nadolski, Jerzy Michalec, Andrzej Mulak, Edward Bogdański, Tadeusz Biliński, Edward Borkowski, Henryk Barański, Zenon Golatowski, Wacław Gałkowski, Jerzy Kozłowski, Zbigniew Krysiński, Mieczysław Baraniak, Bogusław Bratek, Witold Wardak, Bogusław Rowieski, Tadeusz Pawiński, Władysław Juszczykowski, Jan Zarewicz, Tadeusz Sobociński, Marian Kalata, Eugeniusz Turek, Tadeusz Mazur, Władysław Spaniecciati, Tadeusz Gronkiewicz, Władysław Gmochowski, Wacław Boczkowski, Mieczysław Brzozowski, Stefania Balcerzak, Mieczysław Wielgus, Edward Babraj, Tadeusz Gładysiak, Władysław Jesiotr, Franciszek Nosal, Władysław Karczewski, Stefan Nadolski, Franciszek Majchrowicz, Leon Sobiech, Remigiusz Pierścieniak, Janina Berkan, Ryszard Frączak, Edward Kryca, Edward Borkowski, Władysław Wilczyński, Lucjan Chojnacki, Bolesław Jaźwiec, Stefan Wielądek, Henryk Tworus, Antoni Kotowski, Jerzy Michalak, Edmund Wiśniewski, Tadeusz Bączkowski, Albin Wawrzyniak, Mieczysław Brzozowski, Mieczysław Dzięcioł, inż. Waldemar Kalwas.

W marcu 1969 roku następuje centralizacja służb remontowych – przyłączono oddział remontów energetycznych i oddział remontów elektrycznych. W tym okresie pracowało w systemie trzyzmianowym 320 osób, po pewnym czasie część oddziału przeszła na system czterobrygadowy, tak że w sumie pracowało 340 osób.

Wydział  W01 miał ogromne sukcesy, należy pamiętać, że ci pracownicy montowali urządzenia w odlewni żeliwa. Budowali skomplikowany piec elektryczny nr 2, piece martenowskie, a następnie montowali urządzenia nowo powstających wydziałów – równolegle prowadząc bieżące remonty i usuwając awarie. Te ambitne zadania mogły być realizowane dzięki zaangażowaniu wybitnych specjalistów – tej robotniczej arystokracji bielańskiej Huty Warszawa.




KORESPONDENCI HUTNIKA WARSZAWSKIEGO - JÓZEF DUBLICKI

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Ilu ich było w historii Hutnika Warszawskiego? Kto to wie….  

Zaczęło się jeszcze za red. Kobylarza. To lata pięćdziesiąte. Aktywnie piszącymi wówczas byli: Janusz Brecz, Jacek Kuba, Krzysztof Krauss. Zdjęcia Krzysztof Heininger, Alfred Zieliński, Henryk Bieńkowski, Aleksander Kietczer, Roman Posłuszny, Antoni Horbacz, Jan Tyniec, Z. Szeliga, Czesław Kozłowski, Józef Trześniowski, Lucjan Szterk, Stanisław Szary, Wacław Górny, Edward Badulski, Władysław Kółeczko, Jan Okraska, Kazimierz Sadowski, T. Ploch, J. Zalewski, Zenon Wielga, R. Sobiecki, D. Kubala, T. Wiśniewski, B. Marzęcki, W. Oksietowicz, M. Putkowski, J. Maj, Andrzej Papliński, Jan Kucharzewski, Jan Andrysiak, Karol Doromoniec, Henryk Jeleń, Stanisław Ternes, Henryk Bochenek, Andrzej Cichocki, Jan Kasperczyk, Jerzy Grodzki. Oprócz podpisujących się nazwiskiem byli też korespondenci posługujący się pseudonimem lub inicjałami. Trójka najaktywniejszych korespondentów to: Edward Badulski, Antoni Kruszyński i Józef Dublicki.

Edward Badulski opisywał życie społeczno-polityczne, priorytetem były zagadnienia młodzieżowe i organizacja prac społecznych.

Antoni Kruszyński poruszał sprawy produkcyjne, bezpieczeństwa pracy, stosunki międzyludzkie, sprawy socjalno-bytowe. Znakomicie opisał swoje wspomnienia w książce „Pamiętniki Robotników Warszawskich”. Nic co tyczyło robotniczych spraw nie było mu obce. Jego krytyka pod adresem administracji huty była zawsze konkretna, a opisy wydarzeń – dokładne. Niejednokrotnie był krytykowany za wywlekanie spraw na zewnątrz wydziału.


Józef Dublicki – to fenomenalny przykład „robotniczego klasyka piszącego”, wysyłającego do prasy nie tylko artykuły, ale również fraszki i wspomnienia. Literatura była dla niego jakby drugim zawodem, poza zawodem suwnicowego wykonywanym w hucie. Jak bardzo był zafascynowany literackim pisaniem dał przykład w felietonie pt. „Robotnicy pisarze”. Oto jego zapis:

„Pisanie w moim przypadku felietonów, reportaży, artykułów lub fraszek nie satysfakcjonuje mnie w sensie materialnym, czyli mówiąc prostym językiem, w tym sensie nic albo bardzo mało mi daje, choć zajmuję się tym ponad 23 lata. Często okazywało się to szkodliwe dla mojej kariery zawodowej. Moja publicystyka daje mi satysfakcję moralną. Wynika ona z tego, że będąc pełnoprawnym obywatelem mojego kraju, oficerem rezerwy, czuję się zobowiązany moralnie do reagowania w każdej formie na wszystkie zjawiska otaczające mnie w pracy i poza pracą. Satysfakcja i jest tym większa, kiedy spotyka się ze zrozumieniem –  szczególnie gdy pisany materiał jest słuszny, a felieton, fraszka czy reportaż wywołuje oddźwięk wśród czytelników. Jako robotnik znający swe środowisko, jego odczucia, bolączki czy zadowolenie – czuję się wyrazicielem opinii tego środowiska. Mam możliwość wykazać,  co robotnicy wiedzą i rozumieją, i że nie są bezwolnymi pionkami na szachownicy naszego życia społecznego i gospodarczego. Udowadniam wszystkim bufonom i zarozumialcom, że dyplom wyższej uczelni, wyższe stanowisko służbowe – to nie patent na mądrość. A przełożony to ma dawać dobry przykład, okazywać szacunek, poważanie dla człowieka pracy, który przetwarza materie w konkretny przedmiot.

Szerszy rozwój pisarstwa robotniczego poprzez gazety zakładowe, publikacje w radio, TV dają robotnikowi możliwość konfrontacji z rzeczywistością dnia codziennego. My, robotnicy, nie musimy tego robić: pisać, występować w masmediach – ale to czynimy, bo jesteśmy pasjonatami. My, zatrudnieni w fabrykach, kopalniach, hutach dajemy swoim pisarstwem opis rzeczywistości dnia codziennego klasy robotniczej. To właśnie jest kulturotwórcza rola klasy robotniczej, ale pisarstwo robotnicze nie znajduje aprobaty w naszej załodze i często przyjmowane jest w sposób lekceważący. Ale charakterystyczne jest zachowanie opisywanego bohatera reportażu, którego przedstawiono jako pracowitego, sumiennego, z jego zdjęciem, a on niedowiarek, niby zadowolony, a jednocześnie jakby wstydził się tego. A najgorsze to lekceważenie najbliższego otoczenia: dlaczego on, dlaczego nie ja? Ileż to razy padało pytanie: a ile ci za to zapłacili? Dostałeś jakieś polecenie, że takiego czy innego opisujesz?

Jest to irracjonalne zachowanie ludzi słabo wykształconych. Kiedy zwracałem się do pracownika z długim stażem pracy w hutnictwie po szkole zawodowej czy technikum, znajdywałem z nim nić porozumienia. Uważali, że opisywanie rzeczywistości załogi jest sensowne, a pokazywanie ludzi i ich pasji w gazetach zakładowych powoduje dumę u opisywanego. Hutnik Warszawski dał mi nie tylko świadomość, że mogę pisać, ale wręcz jestem współtwórcą w Kolegium Redakcyjnym, mam prawo głosu, aprobaty lub protestu. Teksty nadsyłane do redakcji są różne, czasem groteskowe, niekiedy anonimowe lub wulgarne, ja w tym wszystkim biorę udział – a więc współtworzę historię Hutnika Warszawskiego.” 

                                                           J. Dublicki


 

Hutnik Warszawski zmieniał szatę graficzną kilka razy. Po stanie wojennym już nie wrócił do pierwotnej szaty – powstał Biuletyn. Tym samym skończyła się praca korespondentów. Przez cały okres wydawniczy pracowało kilku fotografów, najbardziej znani to Jurek Knut i Kaziu Docha – oni pozostawili tysiące zdjęć, z których większość, niestety, zaginęła, tak jak wiele innych cennych pamiątek po byłej Hucie Warszawa.





PLENER ARTYSTYCZNY W HUCIE WARSZAWA

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Mam przed sobą notatkę Dyrekcji Huty pt. „Plener i wystawa poplenerowa”, wydaną dla prasy, a składającą się z opisu historii Huty, procesów produkcji, poruszonych spraw socjalno-bytowych oraz profilu załogi.


Plener w Hucie Warszawa w 1977 rok został zorganizowany w drodze realizacji szeroko pojętego hasła pt. „Sojusz Świata Pracy ze Światem Kultury”. Początkowe porozumienie zwarte między Hutą Warszawa a Zarządem Okręgu Warszawskiego ZPAP przewidywało udział w plenerze na terenie Huty 16 artystów.

W trakcie trwania pleneru kilku twórców dodatkowo poprosiło o włączenia do pleneru. Ostatecznie na terenie Huty swoje prace wykonywało 26 twórców.

Wszystkim biorącym udział w plenerze Huta zapewniła pomoc techniczną, materiałową i finansową. Twórcy zostali przeszkoleni w zakresie bhp oraz zaopatrzeni w hełmy i odzież ochronną. W wyniku 8-miesięcznej pracy powstało przeszło 200 prac – obrazów olejnych, pasteli, grafik i rzeźb. Ich prace miały być eksponowane na wystawie „Warszawa w sztuce 1977”, poświęconej 33. rocznicy wyzwolenia Warszawy. Wystawa obejmowała prace powstałe nie tylko w trakcie trwania pleneru, ale także inne zgłoszone przez samych twórców, w celu szerszego prezentowania sylwetki artysty. Niektórzy z twórców po oficjalnym zakończeniu pleneru pracują w Hucie dalej, kończąc rozpoczęte dzieła. Huta nie określała ostatecznego terminu zakończenia wszystkich prac na terenie. Każdy z twórców w darze  pozostawił w Hucie jedną ze swych prac. Inne zakupiła Huta, mając na uwadze stworzenie Zakładowej Galerii Sztuki. Huta od kilku lat utrzymywała stałe, dobre stosunki ze środowiskiem plastycznym. Na jej terenie pracowało i tworzyło wielu artystów. Oto pełna lista artystów w tym plenerze: Jerzy Rudziński, Teresa Brzóskiewicz, Anna Krowecka, Ewelina Michalska, Anna Lisiewicz, Lech Bagiński, Tadeusz Dudziński, Halina Eysymont, Barbara Jonschert, Barbara Kaczmarek, Maria Bierzyńska, Władysław Frycz, Danuta Kern, Zbigniew Loskot, Tadeusz Milewski, Teodozja Młynarska – starosta pleneru, Józef Młynarski, Józef Niedźwiecki, Zofia Mróz, Bolesław Pęciak, Marek Sapetto, Irena Stawińska, Barbara Szubińska, Helena Walicka, Maria Uśpieńska, Barbara Węgorek, Janina Wodzika. W trakcie tego pleneru na Stalowni opiekowałem się artystami, którzy szukali dogodnych i bezpiecznych stanowisk, ale interesujących wizualnie. Wcale nie było to łatwe, moje spojrzenie miało zupełnie odmienny charakter od spojrzenia artysty. W każdym razie zdałem egzamin... otrzymałem w upominku od jednej z artystek obraz olejny pt. „Przy kuźni”.


Na końcu taka refleksja: dawno to było, ale moje pytanie jest aktualne: GDZIE SĄ ZAKUPIONE I DAROWANE HUCIE OBRAZY, CO SIĘ Z NIMI STAŁO?

 




O INŻYNIERZE WIKTORZE MATUSZU

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

W końcu „dopadłem” mojego przełożonego ze Stalowni w archiwalnych numerach hutniczej gazety. Jestem zawzięty, wiedziałem że ten „trefniś” musi być w „Hutniku…” z roku 1964,  bo właśnie w tym roku uległem wypadkowi... pech chciał,  że to było jeszcze za jego kadencji.

 

Jest to przedruk artykułu z „Hutnika Warszawskiego” nr 229 z 22 listopada 1964 roku pt.

„Rozmawiamy z racjonalizatorem”


Inż. Wiktor Matusz do niedawna był mistrzem utrzymania ruchu stalowni, a ostatnio jest kierownikiem wydziału remontowo-montażowego. Huta jest pierwszym warsztatem pracy inż. Matusza. Pracuje wśród nas 7 lat. Projekty składa od 5 lat. Jest wiceprzewodniczącym KTiR Huty Warszawa.

- Czy trudno jest zostać racjonalizatorem?

- Nie. Trzeba umieć patrzeć na pracę krytycznie, dostrzegać nieprawidłowości. Tym niemniej racjonalizatorzy nie rodzą się na kamieniu. Każdemu jednak radzę spróbować'

 - Czy racjonalizator jest ceniony w swoim środowisku pracy?

- Tak, szczególnie kierownictwo daje wyraz swemu zadowoleniu. Wynika to stąd, że projekty przynoszą efekty ekonomiczne, czynią pracę bardziej wydajną, lżejszą, bezpieczniejszą. Trudno, aby kierownik w takich wypadkach nie cenił racjonalizatora.

- A jak współpracownicy?

- Bywa różnie, chociaż ja spotykam się z życzliwością. Najbliżsi są zadowoleni, że ktoś z „nich” coś wymyśli i usprawni. Nierzadko idzie to na firmę całego zespołu. Cenne jest, jeśli autorem projektu jest mistrz, bo to zachęca robotników, jest gwarancją że mistrz rozumie racjonalizatora i pomoże mu rozpracowaniu projektu

- Co jest przyczyną, że wciąż za mało jest nowych racjonalizatorów?

- Ludzie nie mają odwagi. Mało się ich zachęca. Nie widzi się u nas pracownika, gdy on składa swój pierwszy projekt. Jest to z jego strony próba, sondowanie. Jeśli pierwsza myśl czasem niezdarnie wyrażona znajdzie zrozumienie i pomoc w wydziale, u doradcy, a później na ZKW, to projekt taki zawsze może być przyjęty. W bardzo wielu wypadkach od udanego projektu, debiutu zależy późniejsza aktywność racjonalizatorska. Projekt na początku powinien być łatwy do wykonania usprawnień. Na arkuszu winna być wyrażona jasno myśl proponowanego rozwiązania, oraz wykazana różnica w stosunku do stanu dotychczasowego. Dobrze jest gdy autor poprze go poglądowym szkicem, modelem, rysunkiem technicznym. Autor powinien być przeświadczony, że jego projekt jest słuszny, a nie traktować „a może się uda”, to zła metoda. Nowe prawo wynalazcze dobrze płaci, warto usprawniać. Nie bez znaczenia jest też moralne zadowolenie, że projekt zdaje egzamin i przynosi korzyści. W takim przypadku racjonalizator idzie do kasy z czystym sumieniem i gorącym sercem.

- Co kupiliście za pierwszą nagrodę racjonalizatorską?

- Nie pamiętam..., ale na pewno nie przepiłem. W każdym razie za pieniądze z tytułu nagród racjonalizatorskich kupiłem sobie wiele rzeczy, które z normalnych poborów trudno byłoby zakupić.

- Jakie plany na przyszłość?

- Nowe stanowisko jest zgodne z kierunkiem moich studiów. Do tej pory interesowałem się wyłącznie jednym wydziałem, a teraz muszę się zająć tematyką niemal całej huty. Dla mnie to wiele cennych spostrzeżeń i dużo praktycznego doświadczenia. Znajdzie to również odbicie w mojej tematyce racjonalizatorskiej.

- Dziękuję za rozmowę.


Od siebie dodam, że mam przed sobą ową gazetę, w której jest zdjęcie pucołowatego faceta, krótko ostrzyżonego. Wiktorku, kochany... żebym był „ślepcem jednookim” bym cię na krańcu świata poznał, świetny opowiadaczu najwspanialszych anegdot i kawałów. Jesteś duszą towarzystwa, promieniujesz radością, swadą mężczyzny inteligentnego – w twoim towarzystwie nie można się nudzić. Pamiętam naszą pracę w brygadzie przez ciebie kierowanej, nie wywyższałeś się, byłeś jednym z nas: wspólnie w tej cholernie gorącej stalowni wdychaliśmy pył, ogarniał nas żar, trzeba było bardzo uważać na potencjalne zagrożenia, a przecież było wesoło, żarty, dowcipy, choć czasem ze zmęczenia złościliśmy się na siebie – ty na nas, a my na ciebie. Mówiło się o naszej brygadzie „to ludzie Matusza”. Byliśmy z tego dumni. Powiedz, co tak serdecznie, nieprzemijająco łączyło i łączy ludzi z warszawskiej huty? Młodość, etos pracy, a może to, że żyliśmy w czasie socjalnego bezpieczeństwa, gdy istniała możliwość podnoszenia kwalifikacji, kończenia studiów, łatwość zatrudnienia w każdym zakątku kraju. I to wszystko bez zawiści, z dużą dozą tolerancji. Pracowało się wtedy wśród przyjaciół. Cieszymy się tą przyjaźnią, jak skarbem, do dnia dzisiejszego.

A tak na marginesie: Wiktorku, mój przyjacielu – kiedy się spotkamy, czy odpowiesz mi na pytanie: jak nazywa się po czesku frak...?

 



Skrót reportażu nagrodzonego w konkursie miesięcznika LITERATURA – następnie przedrukowanego w Hutniku Warszawskim nr 21 z dnia 10 grudnia 1975 roku. Impulsem do przedstawienia tego skróconego reportażu było rozmowa, którą na ostatnim Zebraniu Sprawozdawczo-Wyborczym SPHW odbyli Tadeusz Konrad, Stanisław Pawlikowski i inżynier Grzegorz Franczyk – który jest między innymi bohaterem tamtych wydarzeń sprzed lat.



LUDZIE I STAL

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Jest styczeń 1975 roku. Oddział utrzymania ruchu od pewnego czasu analizował i przygotowywał się do wytężonej organizacji remontów pieców elektrycznych. To formalna bitwa o ogromne pieniądze, tysiące ton stali jakościowej tak poszukiwanej na rynku nie tylko krajowym. To ludzie stalowni odegrali zasadniczą rolę.

Po wprowadzeniu dzielonej wanny jako nowej technologii remontowej, będącej projektem racjonalizatorskim inż. Staszkiewicza i Gorzelaka, podpisanym przez głównego mechanika mgr. inż. Tadeusza Konrada do realizacji – musi nastąpić szybsze remontowanie pieców elektrycznych.

Pierwszym kierownikiem tego właśnie projektu remontowego był Eugeniusz Kowalewski, mistrz oddziału elektrycznego. W stalowni pracował już osiemnaście lat, znał ja jak własną kieszeń. On też jest pierwszym, który pobił rekord remontowy pieca nr 2. Było to rok temu,  zaraz po Sylwestrze. Laik uznałby to wydarzenie za nieistotne, ale to właśnie ten epizod sprowokował nieprawdopodobne wręcz współzawodnictwo pomiędzy mistrzami, mechanikami, elektrykami, hydraulikami, murarzami poszczególnych oddziałów.

Była połowa stycznia, siedziałem w narzędziowni pisząc całoroczne zamówienie na narzędzia i inne materiały dla brygad elektryków, murarzy, mechaników. Nagle telefon – proszę do szefa, pilne! – telefonowała sekretarka. Siedział ze mną Mincer, razem przygotowywaliśmy  to zamówienie. O co chodzi? – zapytałem. Taż ja nie wiem – odrzekł – idź, a się dowiesz.

U szefa byli już: Adam Jesionek, Gieniek Kowalewski, inż. Franczyk, inż. Tugocki, Stanisław Szkutnik, Eugeniusz Rzeźnik. Szef stalowni, inż. Wocial zwięźle i krótko zapytał o kłopoty i poinformował, że za tydzień inż. Franczyk będzie kierownikiem do spraw remontów. Opracowany harmonogram remontu pieca nr 2 dostali wszyscy i mają się bezwzględnie do niego stosować.

- Panowie – przypominam, czas remontu czternaście godzin musi być zrealizowany. Nie będę wam tłumaczył o co chodzi: jeden wytop to około pięćdziesiąt ton stali. Jeśli następne remonty również będą skracane, to produkcja będzie wzrastać, a za tym wzrosną i pieniądze dla pracowników.

Łatwo to powiedzieć, a jeszcze łatwiej napisać.

Poszedłem sprawdzić klimatyzator w kabinie martenowskiej i po drodze spotkałem inż. Franczyka. – Jutro remont – mówi do mnie – czy „redaktor” będzie i opisze to? – wymiana zdań i drobnych uszczypliwości… Tak prawdę mówiąc miałem wewnętrzny sprzeciw, aby tam iść. Dodatkowe obowiązki, a potem tłumacz się z tekstu: a to źle o tym napisałeś, a o tamtym zapomniałeś, a ten to pijak, a jeszcze inny to zwykły opier...... – zawsze jest tak, gdy ukazuje się materiał. Ale, ale… zadziwiające było – teraz to sobie uświadamiam, że nigdy szef stalowni inż. Wocial, jak to mówią, „nie sprowadzał mnie na ziemię”. To, co napisałem, było faktem, nigdy tego nie negował. Inaczej, niż jego następca. Tutaj anegdota: na jednym ze spotkań związkowych w „watykanie” skrytykowałem administrację za opieszałość rozliczania byłych pracowników z pobranych narzędzi i innych materiałów. Dyrektor ustosunkował się do mojej wypowiedzi pozytywnie..., ale następnego dnia nowy szef stalowni telefonicznie zapytał mnie: „a z kim była konsultowana ta wasza wypowiedź? W przyszłości ja mam o tym wiedzieć”. Mówiąc wprost – było to aroganckie i niepotrzebne. Przez takie działania był bardzo niepopularny wśród załogi.

Byłem o piątej rano na stalowni, był spust. Po dwóch godzinach mechanicy zaczęli demontować poszczególne elementy: sklepienie transportuje się nad wagon tzw. „radwan” – jest to specjalny wagon z wystającymi bolcami, na który opada sklepienie i automatycznie spadają cegły do wnętrza wagonu, a pierścień odstawiany jest na stanowisko ponownego murowania. To były wydzielone stanowiska na końcu hali pieców i ładowania koszy złomem. Kilku elektryków weszło do transformatora, dokładnie przejrzeli przewody „warkocze” zasilające elektrody, wytapiacze usunęli zbędne koryta, hydraulicy odcięli wodę, mechanicy przystąpili do wymiany kesonu odpylania. Hapeerowska brygada mistrza Stefana Wysockiego obniżyła podest sprzed pieca, pierwszy wytapiacz sterownikami wyjechał wanną z pieca, żar wydobywający się z wnętrza był ogromny. Tu nie mogło być pośpiechu,  bezpieczeństwo pracy było absolutnie przestrzegane. Wysocki to doświadczony majster. Po godzinie zdemontowano wannę: kolos o średnicy ośmiu metrów. Niesamowita temperatura buchała w twarz. Ludzie zasłaniali się, co prawda niewiele to dawało. Część murarzy przystąpiła do wyburzenia ściany wanny, inni częściowo osłaniali trzon pieca płytami azbestowymi. Będą usuwać zniszczoną warstwę po warstwie trzonu pieca. Na ścianach pancerza pieca cegły nie odpadały łatwo; trzymała je masa sprowadzona z Irlandii. Do tej roboty przydzielono ludzi mających duże doświadczenie. Inżynier Franczyk rozmawiał z mistrzami, przestrzegał przed długim pobytem na trzonie, gdzie była bardzo wysoka temperatura i konieczne były częste zmiany ludzi.

- Inżynierze – zawołałem do Franczyka – to już półtorej godziny opóźnienia...

- Spoooko, dobrze jest! Redaktor pisz, że Musiał już podłączył młotki pneumatyczne do sprężonego powietrza. Napięcia elektrycznego nie ma ze względu bezpieczeństwa.

Po kilku minutach odezwały się charakterystyczne odgłosy młotków pneumatycznych.

- Te, „dziennikarz”, chono tu – zawołał Musiał. – Niech ci trochę mordę przypali – zarechotali pozostali murarze. Na złość im wszedłem, a oni patrzą na mnie, jak na wariata. Gorąc, cholerny gorąc, jak by mnie ogień lizał, ale odpowiedziałem: – można wytrzymać. A oni wszyscy stanęli w osłupieniu. Spokojnie, pomału wyszedłem z pieca, stopy jakby mi się nieco przypaliły.

Cały czas praca w stalowni trwała. Były kłopoty z suwnicą, elementy ciężkie niezbędne do remontu ona musiała transportować, gdy tymczasem obsługiwała również normalną pracę stalowni. W hali łomot, okropny hałas, spadający złom do koryt, huk pieca elektrycznego, który zaczynał topienie złomu, dla człowieka nieprzystosowanego był przerażający, a ja już wytrzymałem na stalowni siedemnaście lat...

Harmonogram prac remontowych był wywieszony na drzwiach kabiny pieców i od czasu do czasu mistrzowie dokonywali poprawek, lub skreślali wykonanie roboty. Mechanicy sprawdzali samotoki spod trzonu pieca, bo w czasie pracy spadał złom, ruda i inne materiały, wanna nie mogła się zakleszczyć w czasie pracy pieca.

W trzonie pieca murarze dłubali jak dzięcioły. Widziałem, jak murarz Bartosiński schylał się, a pot z jego czoła leciał, jakby ktoś go wodą polewał, Musiał stojący obok wycierał twarz, a ci, którzy wychodzili z trzonu pieca natychmiast pili wodę.

Prawdą jest, że technologia zmieniła się, technika pozwoliła zmniejszyć wysiłek człowieka, lecz to człowiek musi dokonywać określonych czynności. Za niego technika tego nie zrobi. Przyglądałem się, jak murowany był trzon pieca. Była to precyzyjna robota – cegły idealnie dopasowane do siebie, szczeliny między nimi może półmilimetrowe, a po każdej warstwie zasypka dolomitem i obrzutka specjalną mieszaniną z jakimś materiałem smołowatym, a na koniec murarze specjalnymi pneumatycznymi ubijakami rozpoczynali ostatnią fazę robót.

Sześć godzin minęło, mistrz Wysocki zameldował inż. Tugockiemu o zakończeniu robót murarskich. Następnie wanna wjechała na swoje miejsce, a mechanicy, elektrycy, hydraulicy rozpoczęli montaż urządzeń wspomagających proces wytapiania. Inżynier Grzegorz Franczyk osiągnął cel po ośmiu godzinach i piętnastu minutach, a remont miał trwać czternaście godzin.

 

Jest marzec 1975, w TVP w programie „Rozmowa o gospodarce” red. Eugeniusz Pach powiedział: w Stalowni warszawskiej huty trwa współzawodnictwo o skrócenie remontów i uzyskanie dodatkowych wytopów. A dodatkowy wytop to 50 ton stali. Jak to uzyskano, opowiedział nam o tym świadek tego wydarzenia, pan Stanisław Andrzej Pawlikowski.

 




SPOTKANIE W HUCIE WARSZAWA


Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


W Hucie Warszawa sekretarz Edward Gierek zapoczątkował ogólnokrajową dyskusję nad rolą i funkcją mistrza w zakładzie pracy. Po tym oficjalnym spotkaniu w Centralnym Laboratorium, sekretarz spotkał się z przodującymi brygadami z wszystkich wydziałów huty.

Również i ja byłem zaproszony, miałem sekretarzowi powiedzieć o remontach pieców, oszczędności materiałów i energii, wyróżnić ludzi zasłużonych dla Stalowni.

Dyrektor naczelny Adam Żurek przedstawia brygady od lewej do prawej. W końcu dochodzą do nas, do brygady remontowej. Mówi o roli i znaczeniu służb remontowych. Między innymi powiedział:

- Kilka lat temu taki remont trwał 48 godzin i warunki pracy były szalenie ciężkie. Dzisiaj brygady stosując nowoczesną technologię wykonują remont w ciągu dziesięciu godzin.

Przedstawiony został Seweryn Zawadzki – brygadzista z wydziału mechanicznego. Stałem za nim, wydawało mi się, że jest to najodpowiedniejszy moment. Wychodzę przed Zawadzkiego trzymając książkę w rękach. Widzą to wszyscy. Także Edward Gierek. Zatrzymał się. Zrobiłem jeszcze dwa kroki do przodu i powiedziałem nieśmiało:

- Szanowny towarzyszu sekretarzu, pozwolicie, że wręczę wam ten wspaniały tom wspomnień robotników warszawskich. Jest to plon konkursu zorganizowanego przez Towarzystwo Przyjaciół Pamiętnikarstwa i Urząd Miasta. Prace są bardzo dobre, pisali je ludzie z warsztatów, a wyrażają żarliwość i przywiązanie do zakładów pracy. Umiłowanie do miasta wyraża się w ich pracy społecznej. Tom jest pięknie wydany i nosi tytuł „Pamiętniki robotników warszawskich”.

 - O tak! Wspaniale. Widzę, że nie tylko pracujecie, ale i piszecie. To dobrze. O ludziach dobrej roboty zawsze trzeba pisać, przedstawić ich szerokiemu społeczeństwu, ludzie ci zasługują w pełni na to. Rzeczywiście, piękna jest ta książka – mówi sekretarz, a ja wolno otwieram strony.

- A wy też pisaliście? – zapytał stojący obok sekretarz Kępa.

- Czy wasza praca też jest tutaj? Pokażcie… – mówi sekretarz Gierek.

Otwieram książkę na stronie, gdzie jest dedykacja i czytam:

„I-mu Sekretarzowi towarzyszowi Edwardowi Gierkowi – Klub Robotników Piszących. Warszawa dnia 15.04.1976”.

- Serdecznie wam dziękuję. Czy wy też pisaliście? – zapytał jeszcze raz.

- Tak, w tej księdze są dwie prace warszawskich hutników. Antoniego Kruszyńskiego „Rodem z Targówka” i moja skromna praca „Świadomie przez życie”. Chcę powiedzieć, że większość z tych prac to znakomite pamiętniki ludzi Warszawy. A pisali je prości ludzie, czasem ręce im drżały, bo przeżywali to jeszcze raz…

- A pokażcie swój tekst – rzekł sekretarz Gierek.

- Czy wy też jesteście z Targówka? – wtrącił sekretarz Kępa.

- Nie. Ja pochodzę z Podhala, z Nowego Targu.

- Aaa, jesteście góralem!

- Tak. Teraz mieszkam w Warszawie.

- Dziękuję wam – podaje mi rękę i wycofuje się do tylu.

Jeszcze przez chwilę ogląda książkę i po chwili przekazuje stojącemu obok ochroniarzowi. Mam wrażenie, że Gierek jest zadowolony. Szalenie miła to była rozmowa i niczym nie skrępowana. A kiedy staliśmy później na osobności, ludzie podchodzili i gratulowali mi pomysłu, Szymon Chybił powiedział, że fajnie to wyszło, tak bezpośrednio. Pytali mnie, gdzie można kupić książkę…




PROSZĘ WSTAĆ - SĄD IDZIE!

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

Usiłowałem dowiedzieć się, jaki organ państwa w latach sześćdziesiątych powołał do życia Sądy Robotnicze. Nie znalazłem takiej decyzji w żadnym Monitorze Sejmowym ani w jakimkolwiek innym dokumencie rządowym czy też ministerialnym. Skąd więc się one wzięły? Nie wiadomo... Fakt pozostaje faktem – w Hucie Warszawa taki Sąd Robotniczy był.

Jest jesień, plucha, wiatr i deszcz. Z roboty wychodzi zmiana ranna kierując się do głównego wyjścia. Nagle spory tłum zawraca od bramy... „Kontrola... kontrola…” – wychodzący ludzie podają sobie tę informację z ust do ust. Wzdłuż ulicy Kasprowicza na terenie huty na odcinku od czadnic po odlewnię leżą na jezdni i chodniku wkrętaki, wiertła, kable, klucze od najmniejszego do największego, okulary spawalnicze, kawałki blachy wysokostopowej, granulat chromu, tarcze ścierne, a nawet ubrania robocze. Nie wiadomo dlaczego  leżała też i skrzynka narzędziowa z kompletnym wyposażeniem – ciekawe z jakiego wydziału?

Ludzie wchodzili do wartowni po prawej stronie, a ta druga była zamknięta. Przepuszczano tylko po jednej osobie – strażnik absolutnie przestrzegał regulaminu i skrupulatnie sprawdzał wychodzących. Kontrola trwała do osiemnastej. Jasiu – spawacz (nie podam nazwiska) pracował tego dnia dłużej i nic nie  wiedział o kontroli na bramie. Miał on do czynienia ze sprzętem, który akurat tego dnia „sobie przysposobił”, były to przewody spawalnicze – tlenowy i acetylenowy. Owinął je sobie wokół tułowia na podkoszulek, założył sweter, jesionkę i wyszedł z wydziału. Jego „wzbogacona” sylwetka i nietypowy sposób poruszania się wzbudziła zainteresowanie strażnika. Rewizja. Jaś – spawacz zbladł. W konsekwencji raport do dyrektora, dyscyplinarne zwolnienie. Ponieważ był wyjątkowym fachowcem, potrzebnym na wydziale, pracowitym i  do tej pory nie karanym, szef stanął w jego obronie i zwrócił się do Działu Kadr o inne, mniej drastyczne konsekwencje. Administracja Huty przystała na tę propozycję i postanowiła oddać sprawę do Sądu Robotniczego przy Hucie Warszawa.

Była to chyba sala 119. Ponieważ rozprawy były jawne przyszło trochę kolegów. Siedzieliśmy i czekaliśmy na sąd. Na stolikach leżały dowody czynu przestępczego. Po kilku minutach „umyślny” zawołał: „Proszę wstać – Sąd  idzie”. Wstaliśmy. Sędzią przewodniczącym był związkowiec z wydziału remontowo-budowlanego, miał on dwóch zastępców, także związkowców. W składzie orzekającym był też przedstawiciel Działu Kadr Huty. Oskarżycielem był prawnik Krupa, obrońcą zaś – Wiktor Matusz.

…Rozpoczynamy sesję sądową przeciwko… – tu nazwisko i imię – o kradzież mienia społecznego… – w uzasadnieniu sędzia usiłował zgnoić złodzieja, ale robił to nieudolnie. W końcu radca prawny Krupa rozpoczął prokuratorskie oskarżenie. A Jasiu blady, zakrywał twarz rękoma, wstydził się tej sytuacji.

Cała czwórka sędziowska i radca prawny Krupa prześcigali się wręcz w argumentacji niecności popełnionego czynu.

- Przepraszam, proszę o głos, taka jest rola obrońcy… – Wiktor nie dokończył wypowiedzi, gdy przewodniczący brutalnie ryknął:

 - Wstać! Tu jest Sąd. Będziecie mieli swój czas! Wysłuchamy was...

Wiktor nie dał się zastraszyć i spokojnie rzekł:

- Proszę Sądu, jak do tej pory, a mija już druga godzina, Sąd nie dopuścił obrońcy do głosu. Uważam to za dyskredytowanie roli obrony. Nasze socjalistyczne społeczeństwo działa na zasadzie poszanowania cudzych poglądów, wysłuchania cierpliwie argumentacji, a podnoszenie głosu jest w tej sali niedopuszczalne! Panu Przewodniczącemu... – Wiktorowi znów w pół zdania przerwano, mówiąc: - Tu jest Sąd, to nie jest towarzyskie spotkanie...

W tym momencie prawnik Krupa przerwał sprzeczkę, coś cicho pogadali na boku i przewodniczący zapytał Jasia, czy przyznaje się do winy i czy tego żałuje. Co miał powiedzieć? Tak, przyznał się i wyraził skruchę.

Sędziowie oddali w końcu głos obrońcy Wiktorowi Matuszowi, który powiedział:

- Obywatel Przewodniczący nie chciał mnie wysłuchać... (szmer po sali). To ja jestem mistrzem obwinionego. To również ja jestem poniekąd odpowiedzialny za taki stan rzeczy, za niedopilnowanie pracownika, ale jest rzeczą niemożliwą  sprawdzanie wszystkich pracowników w brygadzie, bo to przecież ruch ciągły. Inna sprawa, czy wypożyczalnie odpowiednio kontrolują narzędzia wydane pracownikom. Ale nie wnikajmy w ten temat. Co takiego uczynił ten człowiek przywłaszczając sobie te oto materiały leżące na stole? Przywłaszczył, a Obywatel Przewodniczący mówi, że ukradł. Ja się z takim stwierdzeniem nie zgadzam, owszem przywłaszczył, lecz zobaczmy drugą stronę tej sytuacji, Obywatelu Przewodniczący – Wiktor był upierdliwy i gderliwy – czy moglibyście wskazać sklep państwowy, gdzie te oto materiały można kupić?

- Sąd nie jest od tego – warknął Przewodniczący.

Wiktor niezrażony kontynuował:

- Uspołecznione sklepy nie mają żadnych narzędzi, nic mechanicznego dla majsterkowiczów, a powiedzmy sobie prawdę – wiele narzędzi i materiałów poniewiera się po zakamarkach wydziałów, co jest jakby przyzwoleniem na przywłaszczenie... No, niestety, tak się dzieje. Jest też pewien problem kontroli przez odpowiednie komórki na wydziałach. Przecież każdy mechanik, elektryk, hydraulik jest wyposażany przez narzędziownie w odpowiednie sprzęty do wykonywania pracy. Dlaczego tam nie ma stosownej kontroli? Nasze państwo postawiło na rozwój i uprzemysłowienie, zapomniano o takich codziennych narzędziach domowych śrubkach, zaworkach, karniszach, najzwyklejszych łyżwach, sankach dla dzieci, wózkach dla niemowląt. Owszem, robią to prywatne warsztaty, ale każą sobie za to słono płacić. Kończąc odwołam się do poczucia odpowiedzialności obywatelskiej Sądu – nie karać, lecz wychowywać i perswadować – to my mamy kształtować odpowiednią postawę człowieka pracy. Wnoszę o upomnienie dla obwinionego, bo dla niego też karą jest siedzenie na tej ławie hańby.

Jasio dostał naganę, zabrano mu Kartę Hutnika, trzynastą pensję.

 

Po kilkunastu miesiącach raz jeszcze wziąłem udział jako widz w znacznie  poważniejszej sprawie w Sądzie Robotniczym Huty Warszawa. Niestety, skończyło się dyscyplinarnym zwolnieniem obwinionego. Więcej już na rozprawy tego Sądu nie chodziłem i nie wiem nawet, czy takowe były.

Z inżynierem Wiktorem Matuszem, który wkrótce po tych wydarzeniach odszedł z Huty, obecnie często spotykamy się i wspominamy tamte czasy.



 

ODKURZONE WIADOMOŚCI


Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


Wydawać by się mogło, że taki potężny zakład jak Huta Warszawa będzie produkować li tylko stal. Nic bardziej błędnego. Pracownik był zawsze ważnym ogniwem procesu produkcyjnego, kierował jego przebiegiem i miał podstawowy wpływ na jego sukces. Dyrekcja i wszystkie organizacje Huty w najróżniejszy sposób nagradzały pracowników w podzięce za ich ciężką prace i trud.


Mam przed sobą egzemplarz „Hutnika Warszawskiego” nr 22 z  grudnia 1975 roku. W tym kończącym się roku opublikowano listę „PRZODUJĄCY PRACOWNICY HUTY WARSZAWA”.

W-35 – Janusz Talarek, Barbara Brylak, Ryszard Lipiec, Władysław Szymczak, Władysław Szadkowski, Stanisław Gniady, Jan Mancarz

W-40 – Zygmunt Kowalski, Tadeusz Nowak, Andrzej Balcerzak, Genowefa Lulek, Bogdan Kaczmarczyk

W-48 – Stanisław Piętka, Aleksander Klityński, Jan Stosio, Grzegorz Bartosiński, Józef Sadko, Kazimierz Grot, Tadeusz Podraza, Tadeusz Zygmunt

W-60 – Józef Skwierczyński, Maria Kowalczyk, Stefan Rudzki, Jarosław Szczepańczyk

W-73 – Jerzy Aleksandrowicz, Ryszard Kaźmierski, Stanisław Zabłuda, Danuta Dukielska, Eugeniusz Kamiński

W-01 – Zdzisław Kazikowski, Jan Szarewicz, Józef Malinowski

W-02 – Andrzej Trzebiński, Henryk Wawrzyński, Zbigniew Wieczorek

W-05 – Józef Kołodziejski, Henryk Radecki

RM – Henryk Nędzewicz, Lucjan Furmanek  

RA – Wiesław Kiełbasiński, Stefan Osial, Kazimierz Dąbrowski
PTr – Mirosław Kaczorowski, Jan Gołędowski, Tadeusz Jechowicz, Karol Szapiel, Tadeusz Majchrzak, Barbara Krzeszowska

TT – Hanna Pardej, Małgorzata Szyma, Irena Lechuń

TKJ – Alicja Sikorska, Alicja Wudel, Hanna Świątek, Anatoliusz Czerniecki

DT – Stanisław Michałek, Eugenia Romaszewska, Franciszek Borkowski, Eugeniusz Głębocki, Jerzy Mantura, Eugeniusz Wartoń

DP – Stanisław Jurkowski, Krystyna Styczeń, Władysław Balcerzak

DA – Wacław Kuśmierczyk, Janusz Ciosek, Stanisława Gutowska, Felicja Szatanek, Andrzej Karubin, Bronisław Palichleb, Tadeusz Kamiński, Otylia Młoczkowska, Wiesława Pijanowska

DK – Stanisław Wronikowski, Krystyna Rzepka, Zbigniew Karpiński, Irena Siadkowska, Alicja Wójcik

DE – Maria Skorzyńska, Maria Wolińska, Krystyna Kubasiewicz, Władysław Muszyński, Stefan Broszkiewicz, Jan Grzyb, Jan Ołdak, Antoni Mizak, Jadwiga Rogulska

ZM – Borysław Szymowski, Witold De Vitte,

DI – Henryk Grzeszczuk, Danuta Jastrzębska

ZTS – Czesław Rojek, Zdzisław Siwiński, Władysław Turban

ZS – Zbigniew Sitarski, Genowefa Bednarek.


Lista nagradzanych pracowników Huty jest bardzo długa – znajdują się na niej przodujący robotnicy, ale też działacze społeczni pracujący na rzecz Huty, dzielnicy, miasta – to również odznaczeni medalami resortowymi i państwowymi. Wymienionym wypada raz jeszcze złożyć gratulacje.

 



WYPOCZYNEK I RELAKS, CZYLI JAK ODPOCZYWALI HUTNICY


Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


Faktem jest niezaprzeczalnym, że dyrekcja Huty, związki zawodowe stawiały sprawy socjalne i wypoczynkowe na czołowym miejscu, o czym w książce Huta Warszawa-Miasto-Społeczność-Kultura świadczył Kazimierz Łoś opisując ośrodki wypoczynkowe od gór po morze, będące do dyspozycji hutników i ich rodzin. Szczególne warunki dla wypoczynku miały dzieci pracowników, dla nich organizowano kolonie krajowe i zagraniczne. Taki zakres oferty wypoczynkowej dla załogi pewnie w obecnym czasie byłby trudny do zrealizowania.


Huta posiadała trzy autokary, dzięki czemu organizowano 1- lub 3-dniowe wycieczki krajoznawcze po Polsce, których głównym organizatorem było PTTK kierowane przez panią Kalwas. Rada Oddziałowa związków zawodowych zgłaszała chęć organizacji wycieczki i prowadziła nabór.

Na początku lat 70. zapadła decyzja międzyrządowa pomiędzy Polską a NRD o przekraczaniu granicy na podstawie stempla w dowodzie osobistym. Natychmiast PTTK rozszerzyło ofertę o wyjazdy do NRD. Na pierwszą zagraniczną wycieczkę pojechali głównie pracownicy stalowni – organizował ją Mietek Zając, pomagał mu Gienio Rzeźnik. Obaj się świetnie znali. Po skompletowaniu listy, wniesieniu opłat za obowiązkowe ubezpieczenie i symboliczny koszt wycieczki, uczestnicy wyjazdu spotkali się przy poczcie na ul. Żeromskiego. Czwarta rano, autokar już czeka, ale nie wszyscy dotarli, czekamy godzinę. W końcu Mietek czyta listę i zajmowane są miejsca. Dochodzi do nieporozumień. Jedna z pań oświadczyła, że nie będzie siedziała we wskazanym miejscu. A dlaczego? „Nie, bo nie!” Wobec tego kazał wysiąść wszystkim, a teraz proszę siadać gdzie kto chce. I się narobiło – przepychanka niemiłosierna. W autokarze z pięćdziesiąt osób, ze stalowni, biurowca, czadnic i z remontowego. Trasa wytyczona Poznań – Krosno Odrzańskie do Frankfurtu – spanie w miejscowości Rybaki. Ledwo wyjechaliśmy z Warszawy i nagle krzyk jednego z wycieczkowiczów: „stać, stać, cholera, pieniędzy nie wziąłem, stać”. Nie było już szansy na powrót. Jedziemy dalej. Przed Poznaniem, w lesie, w  restauracji „Rębajło” zasiedliśmy do obiadu. Dwie godziny straty. Gieniu Rzeźnik interweniuje, ale mu odpowiadają, że są na wycieczce i wara mu od nich. Niektórym włączyła się „głupawka”, śpiew, głupie dowcipy. Do miejscowości Rybaki dotarliśmy już po północy, cześć uczestników poszła spać na kwatery prywatne – u miejscowych gospodarzy były wynajęte pokoje, na powrót również. Część chłopaków na łące rozpaliła ogień, raczyli się piwem, innymi napojami i nocleg spędzili na łonie natury. Rano skoro świt Mietek zarządził pobudkę – czas jechać. Granica we Frankfurcie, Niemcy patrzyli na nas, jak na cudaków. Jedziemy autostradą, po godzinie prośba, by kierowca zatrzymał się. Wyskakuje Włodek Rzeczkowski, jakieś dwadzieścia metrów w krzakach ściąga spodnie... i robi co potrzeba, gorsząc niektórych. Wszyscy milczą. „Przepraszam wszystkich, przepraszam, przysiągłem sobie i bratu, że kiedykolwiek będę tutaj na tej przeklętej ziemi, to im napaskudzę. Ja, młodszy brat i mama siedzieliśmy w obozie Ravensbrück”. Jednym słowem – wypoczynek i dramat, teraźniejszość i przeszłość.

W Berlinie towarzystwo rozeszło się, nikt nie wiedział, gdzie się co znajduje, a przede wszystkim prawie nikt nie znał niemieckiego. Przed Bramą Brandenburską dużo policji z psami, nie wolno się zbliżać. Inżynier Stefan Kubik znający niemiecki pomaga w zakupach. Panie kupują bieliznę osobistą, pościelową – podobno tania, buty Salamandra, były też banany, pomarańcze, no i flamastry.

Następnego dnia byliśmy w Poczdamie. Widać było skutki alianckiego bombardowania. Zwiedzamy Galerię Malarstwa Światowego, następnie Pałac Sanssouci, muzeum porcelany. Przyznaję, to nas zachwyciło. Generalnie była to pierwsza, eksperymentalna wycieczka, stąd wiele niedogodności. Następne miały już przewodnika z językiem niemieckim, plan zwiedzania, nic przypadkowego.

 

Były też wyjazdy na grzybobranie. Wicherek – telewizyjny zapowiadacz pogody powiedział, że grzybów na Warmii i Mazurach jest w bród. Romek Wójcik załatwił wycieczkę do Nidzicy, konkretnie do Zimnej Wody. Towarzystwo załadowało się do autokaru, jak zwykle, przy poczcie na ul. Żeromskiego. Na miejsce dojechaliśmy wczesnym rankiem. Roman oświadczył, że zbieramy się o jedenastej i jeśli nie będzie tutaj grzybów, to pojedziemy dalej. Prosił, aby nie rozchodzić się zbyt daleko. Ale on swoje, a ludzie swoje. O jedenastej większość zakończyła grzybobranie, rozsiadła się i rozpoczęła biesiadowanie; bracia Pelcowie z żonami porozstawiali garnki z bigosem, kiełbasą, napitek i zaczęła się uczta. Dołączyli do nich Jan Studziński, Zdzisiek Niesiołowski i Jerzy Zarzycki. Po jakimś czasie zaszumiało niektórym w głowach i rozpoczęły się małpie wybryki – wspinanie na drzewo, pohukiwanie.

Większość przyjechała na grzyby, ale niektórzy, jak Leszek Nerlewski, Gienio Kowalewski i Tadzio Klimaszewski – na ryby. Zabrali ze sobą sprzęty wędkarskie i zaraz po przyjeździe poszli nad jezioro łowić.

Grzybobranie jako takie było nieudane. Powstał problem, bo słońce zaszło, a trzej grzybiarze gdzieś się zapodziali. Do północy staliśmy w Nidzicy przy dworcu kolejowym, ale ich nie było. Romek Wójcik mówił mi, żebym został i czekał, może się znajdą, a jeśli nie, to mam zgłosić na milicję o zaginięciu. Na szczęście straż leśna przywiozła ich na dworzec tuż przed odjazdem autokaru do Warszawy. To był najpaskudniejszy mój wypoczynek.

 

Niewielu już pamięta, że huta miała nad Wisłą, opodal Klasztoru na Bielanach, przystań wioślarską. Wioślarstwo to sport dla wybranych i drogi, ale kajakami można było pływać. Mój przyjaciel inżynier Jerzy Staszkiewicz opowiedział mi taką przygodę, jak huta zgłosiła ekipę do spływu Dunajcem – Nowy Targ – Szczawnica.

„Było to na wiele lat przed budową zapory w Niedzicy. Dostaliśmy potwierdzenie uczestnictwa w spływie, załadowaliśmy kajaki do samochodu i hajda, do Nowego Targu. Dunajec jest rwący, niebezpieczny, siadam z Jasiem Głucem, Jan z przodu, jako że miejscowy i zna Dunajec i wszystkie jego zakamarki. Pierwsze niebezpieczeństwo to tak zwane Samorodny – skalna ściana prostopadła do rzeki, gdzie są zawirowania. Potem Waksmund, rozlewisko, prawie trzemy o kamienie, zachybotało, ale płyniemy dalej. Tuż przed wylęgarnią ryb w Łopusznej dostaliśmy się pod falę, wywrotka, uszkodziliśmy kajak. Koniec przygody. Organizatorzy pomagają nam, odstawiają kajak i nas do Nowego Targu, a pozostali członkowie ekipy dopłynęli jednak do Szczawnicy i dostali puchar za... drużynowe zwycięstwo.

 

Wypoczynek pracowników zaczynał się od planowania urlopów z początkiem nowego roku Nie było to łatwe, bowiem wszyscy chcieli mieć urlop albo w lipcu, albo w sierpniu. Mając szesnaście osób w brygadzie należało wszystkich zadowolić. Cztery osoby przy planowaniu urlopów nie były brane pod uwagę, gdyż miały gospodarstwa rolne i poza pracą w hucie resztę czasu spędzały na swojej ziemi. Wybierali urlopy, jak im pasowało pracować na roli. Reszta załogi musiała się podporządkować do warunków produkcji. Miałem swój tak zwany przez pracowników „kapownik”, gdzie były zapisy kto, kiedy, ile dni w czasie całego roku urlopował, by było sprawiedliwie, chociaż niektórzy uciekali się do „lewych zwolnień lekarskich”, o co pozostali mieli do niech pretensje. Mój Boże, kiedy to było?




HOBBYŚCI


Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

W dotychczasowych wspomnieniach książkowych hutników autorzy prawie nie pisali o innych zainteresowaniach, w zasadzie nie wykraczając poza obowiązki zawodowe. A przecież co człowiek, to inne życie i inne zainteresowania. Poznałem wielu hobbystów, a ja jestem jednym z nich, ale po kolei…

Maj 1956 roku, nie byłem jeszcze pracownikiem Huty Warszawa. Na rogu ulic Niegolewskiego i Krasińskiego – stała budka, kiosk oddziału filatelistów. Tutaj można było zaopatrzyć się w najnowsze wydania znaczków pocztowych. Dla przypomnienia: Poczta Polska wydaje średnio rocznie około 150 walorów znaczków, ale to nie tylko te, które przyklejamy na kopertę. Posprzeczałem się ze sprzedawcą, bo nie chciał mi sprzedać arkusika sportowców. To taki mały arkusz z czterema różnymi znaczkami – prostokąt o wymiarach100x80 mm. Wtedy podszedł do mnie człowiek średniego wzrostu, szczupły, a okulary miał jak denka od butelki, słabo widział. Tak poznałem „rasowego” filatelistę. On przedstawił się, ale nazwisko jakoś umknęło mojej uwadze. Dał mi adres zapraszając do siebie – mieszkał w Alei Zjednoczenia na Bielanach. Oczywiście byłem u niego kilkakrotnie, miał fantastyczny zbiór znaczków zarówno sprzed wojny, jak i powojennych, od wydania tak zwanego „Lubelskiego” – bardzo drogiego. Nie chciało mi się wierzyć, że zbierał znaczki już od 1930 roku.

Po jakimś czasie podjąłem pracę w hucie – przyjęcie nowo zatrudnionych odbywało się jeszcze w baraku, dopiero po miesiącach czynny był biurowiec A, pospolicie nazywany „watykanem”. Ponieważ działała kasa zapomogowo-pożyczkowa poszedłem po przyznane pieniądze. Wejście było od ulicy Kasprowicza, wzdłuż korytarza, po prawej stronie, wejście na podwyższeniu, był pokój, gdzie mieściła się Agencja PKO – tu kasjer wypłacał pieniądze... Mało mi oczy nie wyszły z orbit, siedział tam właśnie ten facet filatelista – pan Aleksander Kietczer. Obaj ucieszyliśmy się. Krótko i zwięźle – postanowiliśmy powołać Koło Polskiego Związku Filatelistów przy Hucie Warszawa. Od tej pory filateliści otrzymywali pełen walor znaczków co kwartał. Wśród filatelistów byli: Władek Gorzelak, Zdzisiek Pleskacz, Staszek Zawada, Gieniek Kowalewski, Jasiek Buczyński. Pan Aleksander z Gieniem Kowalewskim zorganizowali gablotę informującą o związku i przedstawiali najnowsze wydawnictwa poczty. Moje zbiory to ponad 60 roczników, ale nikt nie dorównał kolekcji pana Aleksandra. Skromny, cichy, nikomu się specjalnie nie chwalił bogactwem swych zbiorów.

Andrzej Szlasa pracował w hali odlewniczej jako rozlewacz, jego mistrzem był Mietek Chabrowski, obaj interesowali się rzeźbą. Kiedy już postało Stowarzyszenie Twórców Kultury Robotniczej pewnego dnia spotkaliśmy się przy ulicy Magiera. Od słowa do słowa i zaprosił mnie do siebie, abym obejrzał jego rzeźby – nie miałem pojęcia o takim jego zainteresowaniu. Opowiadał: „Byłem tak zmordowany po robocie, że schodząc ze zmiany nic mi się nie chciało, nawet po nocnej zmianie nie mogłem zasnąć. Wtedy pomyślałem, że trzeba się czymś zająć, a że od małego chłopca to sobie strugałem, to malowałem, to teraz zająłem się formą rzeźbiarską polegającą na odlewaniu detali z masy gipsowo-cementowej. Pasjonowała mnie Bitwa pod Grunwaldem. Jak widzisz mam tu sceny z tej bitwy, są tu wszystkie postacie. Mam jeszcze inne pomysły, chciałbym, aby te prace ludzie obejrzeli.”

Pamiętałem o tym i będąc w TV namówiłem Ewę Kozłowską – z działu kultury, by zaprosiła Andrzeja do studia. Były z tym pewne kłopoty, bo zbiór ten nie mieścił się w samochodzie Nysa i trzeba było dwa razy obracać, ale twórczość jego została szerzej zaprezentowana. Następna jego wystawa była na ul. Goldoniego razem z obrazami wytapiacza Janusza (nie pozwolił wymieniać nazwiska). On też wystąpił w programie Ireny Dziedzic „Tele-Echo”. Niestety, nasza społeczność robotnicza nie była poniekąd przygotowana do odbioru tego rodzaju działalności. Koledzy nie tylko drwili z nich, ale paskudnie wypisywali na ich szafkach ubraniowych. Na jednego mówili pacykarz, na drugiego świątnik.

Inne hobby posiadał Feliks Jedynak – jego zajmowała kynologia. Posiadał psa rzadkiej rasy – w kraju było ich zaledwie kilkaset. Ponieważ był to samiec o wyjątkowych walorach, to z całego kraju przyjeżdżali do Feliksa właściciele suk… Należał do Związku Kynologicznego, z czego był dumny, ale jego sąsiedzi byli mniej zadowoleni z takiego sąsiedztwa.

Innym razem, gdy przechodziłem chodnikiem wzdłuż budynku, coś mi okropnie zaśmierdziało. Patrzę w lewo, w prawo. W końcu spojrzałem po balkonach. U Leszka Nerlewskiego na ścianie balkonu sterczał potężny, otwarty łeb rybi i to on śmierdział, bo suszył się jako trofeum. Następnego dnia spytałem go o to... Kochani, nie wdawajcie się w dyskusję z fanatykami wędkarstwa. Nie macie szans!

W hucie było i jest wielu zapalonych wędkarzy. Ale nikt nie dorównał tym dwóm: dyrektorowi Feliksowi Słomczyńskiemu i Lechowi Nerlewskiemu. W każde „wolne” o świtaniu lub wczesnym wieczorem wyruszali na połowy. Leszek nie był dużej postury, ale bagaż miał niemiłosierny i do auta ledwo go taskał. Obaj mieli swoje łowiska: Bugo-Narew, Nieszawa, Pułtusk i na Mazurach. Wiem, bo Leszek opowiadał mi o tym. Gdy dowiedział się, że jadę do Szwecji, przyszedł do mnie z karteczka, by kupić mu tam haczyki, żyłkę, kołowrotek, błystki – to wszystko było ponumerowane, wymiarowane. Pewnie, że go zaopatrzyłem, dzięki czemu spadł na mnie splendor, bo potem opowiadał, że Stachu zrobił mu frajdę. A ja śmiałem się z niego, że dobrze, że nie kazał mi przywieźć szwedzkich rosówek, glist i innego robactwa.

Na tym nie koniec, albowiem Huta Warszawa i jej załoga to setki opowieści radosnych i smutnych, o których później…




PASJA TWÓRCZA - ETOS HUTNIKA - O INŻYNIERZE JERZYM STASZKIEWICZU  - HUTNIKU Z PASJĄ

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


"Praca staje się przyczyną, wyrazem, wskaźnikiem, prawidłem człowieczego życia społeczno-jednostkowego – jego produktywności, kultury, moralności, życia tego koniecznością i jego wolnością. Praca ludzka stanowi warunek człowieczej osobowości w świecie istot żyjących" – filozof Jan Legowicz.

Dalej mgr inż. Tadeusz Konrad – dyrektor Huty Warszawa we wstępie do książki „Ludzie Huty 1957-2017” pisze: „Nie ulega wątpliwości, że przedsiębiorstwo stworzyło zawodową tożsamość swych pracowników, odcisnęło piętno na ich świadomości, zbudowali solidny fundament Hutniczego Honoru, ludzie są dumni z przynależności do hutniczej rodziny. Ta duma trwa w ludziach nadal, dzięki niej Huta żyje w pamięci ludzkiej".

Oba cytaty są podstawą do tego, co chcę napisać. Pasja twórcza – etos hutniczej pracy to setki ludzi, którym dano narzędzia do pracy, dano prawo do wszechstronnego rozwoju zakładu; poprzez produkcję, udział w jej rozwoju przekształcając surowiec w półprodukt. To przecież myśl ludzka dokonała tak olbrzymich przemian w tej warszawskiej hutniczej rodzinie. Ludzie zarabiali, zakład zabezpieczał warunki bytowo-socjalne, załoga korzystała z uczestnictwa w przemianach kultury klasy robotniczej – jak  to powiedział Stanisław Wyspiański „bo jeszcze nam coś w duszy gra”. Grało nam przez wiele dziesiątków lat, od pierwszych do ostatnich dyrektorów Huty Warszawa.

Jednym z tych,  któremu „coś w duszy grało”, jest inżynier Jerzy Staszkiewicz – jeden z najstarszych stażem hutniczym...

Ale po kolei... Jest rok 1962. W stalowni pracują już trzy marteny. Nocna zmiana. Suwnicowy Janusz Rudzki pod nadzorem pierwszego wytapiacza Henryka Nadolnego ładuje sprasowany złom oknem wsadowym, tym po prawej stronie. Wytapiacz mówi suwnicowemu, by następne paczki złomu układał od strony hali lejniczej, niedogadanie się czy też niezrozumienie dyspozycji przez suwnicowego spowodowało ogromna awarię. Z drąga wsadzarki niedbale zrzucona paczka złomu uderzyła w ścianę pieca i sklepienia, powstała ogromna wyrwa, buchnął ogień pod sam dach, istne piekło! Niefortunnie suwnicowy uderzył drągiem wsadowym w złom, co spowodował wykolejenie z szyn kolumny suwnicy, a tym samym uniemożliwiło wyjazd z pieca suwnicą.

Po trzech godzinach od awarii na miejscu było całe kierownictwo stalowni, w tym główny energetyk, a nawet behapowiec inż. Jeleń. Hydraulicy zabezpieczali dopływ wody do kesonów i filarków okiennych, reszta urządzeń chłodzonych wodą była odcięta. Na polecenie dyspozytora ściągnięto z domu mechaników, murarzy, albowiem zmiana nie dawała sobie rady wobec ogromu awarii.

Kierownik pieców inżynier Krawczyński rozmawiał z inżynierem Żuradą – szefem wydziału stalowni. Inżynier Wocial rozmawiał z suwnicowymi z hali złomu o tym, jak przebiegał proces ładowania złomu do koryt. Panował bałagan, straszny hałas, a ogień bezkarnie szalał pod dachem hali.

Inżynier Józef Nowicki wraz z elektrykami odłączyli urządzenia od napięcia. Wyłączoną spod napięcia suwnicę trzeba było ręcznie przesuwać, wcześniej rozsprzęglając całą transmisję reduktorów.

Ja z moją brygadą pracowałem przy tej nieszczęsnej suwnicy. W pewnym momencie zobaczyłem na konstrukcji pieca człowieka, który gestykulował i z uwagi na panujący hałas krzyczał do stojącego opodal Władka Bździona – brygadzisty murarzy, wydając dyspozycje zabezpieczenia miejsca wypadku. Zgodnie z jego poleceniem murarze okładają to miejsce azbestem, ochronnymi blachami, cegłami podawanymi specjalnymi prętami. Ludzie pracowali w ekstremalnych warunkach – olbrzymi dym, wysoka temperatura – niezbędne były ciągłe wymiany pracowników bezpośrednio likwidujących awarię. Inżynier odpowiedzialny za kierowanie akcją był w swoim żywiole. Sprawnie sterował zastępami ludzi, tak że po kilkunastu godzinach pracy widać było postępy w usuwaniu awarii i likwidacji szkód. Wtedy niewiele wiedziałem o tym inżynierze. Miałem się dowiedzieć czegoś więcej o nim dopiero po 50 latach.

 

Jest luty 2012 roku – jest nas  czterech hutniczych emerytów w moim mieszkaniu. Na stole kawa i coś do kawy. Jak zwykle wspomnienia. W pewnej chwili Jurek Staszkiewicz mówi: "przeżyłem dramatyczne chwili w stalowni w 1962 roku. Wtedy to była ogromna awaria na trzecim martenie, pamiętasz to Wiktor?” – zwrócił się do Witka Matusza. „Ściągnęli mnie z wolnego do usuwania awarii. W tym czasie moja żona była w szpitalu na porodówce. No, przecież powinienem być z nią. Mówię to inżynierowi Popczykowi, który był szefem wydziału, a on do mnie po chwili: jesteś niezbędny na stalowni. Odmówił. Byłem wściekły, ale przystąpiłem do pracy. Świadkiem naszej rozmowy był inżynier Żurada, szef stalowni, który powiedział mi, że będę przy usuwaniu awarii tylko w niezbędnym czasie i zakresie. Gdy sytuacja przy awaryjnym piecu została opanowana, natychmiast zwolnił mnie do domu, za co byłem mu wdzięczny. A tak swoją drogą w stalowni było najwięcej roboty. Miałem znakomitych murarzy, to i praca układała mi się dobrze. Muszę przyznać, że w czasie tych robót murarskich zastanawiałem się nie raz, jak usprawnić pracę, co zmienić, by robota lżejszą była, i tak zostałem racjonalizatorem w Hucie Warszawa.”

 

Jurek Staszkiewicz pochodzi z Jędrzejowa, z rodziny inteligenckiej. Tu kończy "małą maturę" – to było jeszcze przed reorganizacją szkolnictwa. W tamtych latach młodego człowieka życie popycha do czynu. Jedzie do siostry do Chorzowa, gdzie kończy technikum hutnicze. Z nakazu pracy zostaje robotnikiem w Hucie Mała Panew, po czym dostaje się na Politechnikę do Gliwic, którą kończy w 1955 ze specjalnością Piece Metalurgiczne i Grzewcze. Po studiach rozpoczyna pracę w Zjednoczeniu Budowy Pieców Przemysłowych w Warszawie i stąd trafia do Huty Warszawa w budowie, stając się cenionym jej pracownikiem. Ma talent techniczny. Tworzy znakomite projekty racjonalizatorskie. W roku 1964 zostaje Wicemistrzem Techniki i Racjonalizacji w Hucie Warszawa.

Wraz z Władysławem Gorzelakiem opracował innowacyjny sposób budowy pancerza pieca elektrycznego, a samodzielnie termos-wagon do transportu wlewków na walcownię. Jego pomysłem była zmiana wymurówki pieców elektrycznych w związku z mieszadłami indukcyjnymi i zmianami elektrod. Opatentował dwustopniowe palniki inzektorowe gazu ziemnego (patent nr PRL88620). Zmienił konstrukcję i trzon pieców pokrocznych do bezcieniowego ogrzewania kęsów. Zastosował owalizację ścian komór kratowych pieców martenowskich.

Hutnictwo polskie wiele zawdzięcza talentowi, pomysłowości i pracowitości inżyniera Jerzego Staszkiewicza.

 





JAK GÓRAL STANISŁAW ANDRZEJ PAWLIKOWSKI "BLACHORZ" ZOSTAŁ WYTAPIACZEM W NASZEJ HUCIE


 

Stanisław A. Pawlikowski

 

POCZUŁEM ŻAR
                 

– A ty, synku, co chciałbyś u nas robić? – zapytała mnie pani Chylińska z działu spraw osobowych Huty Warszawa. Zaskoczyło mnie to pytanie, albowiem jestem dyplomowanym mistrzem mechanikiem. Od słowa do słowa i… wysłała mnie do stalowni. Nigdy w życiu nie byłem w tak ogromnej hali, w dodatku w hali, w której ładowano do koryt złom: huk, jazda suwnic, spadający złom, pełno dymu i pyłu… Uciekłem. Znalazłem w końcu budynek socjalny, a w nim pokój inżyniera Ryszarda Ziółkowskiego, który przydzielił mnie do organizowanej aktualnie brygady urządzeń suwnicowych działających na stalowni. Zostałem mechanikiem od suwnic. I tam pracując zapoznałem się z ludźmi, począwszy od mechaników, elektryków, hydraulików, murarzy, aż po wytapiaczy.

Za każdym razem przechodząc obok pieców czułem żar i zastanawiałem się, jak to chłopaki wytrzymują przez osiem godzin! Pewnego dnia zapytałem Stefana Ryfę czy przyjmie mnie na jeden dzień do brygady. Najpierw spojrzał na mnie zdziwiony, po chwili palcem wskazującym popukał się w czoło. Ja nalegałem, on przystaje na to. Potem zastanawiałem się, czy podołam.

Pierwsza zmiana. Odprawa, szczególnie BHP. Mistrz Pliszka mówi: – Chłopcze, nikt za ciebie nie będzie odpowiadał jakby co... Wytapiacz Józek Zieliński poleca mi wymianę koryta żużlowego spod okna wsadowego. – Cholera, jak tam wejść – myślę – przecież to istne piekło. Pokazuje mi ręka co i jak, zaczepiam łańcuchami koryto, suwnica je podnosi i jedzie na sam koniec hali, tu następuje wymiana koryta i wstawiam je pod okno wsadowe. Tadek Szozda woła mnie – będziemy zatykać otwór spustowy. Dał mi łopatę i mam sypać dolomit zmieszany z jakąś czarną masą. Pogania mnie, a on ubija tę masę w otworze spustowym taką maczugą, na końcu której jest osadzony jakby stalowy dwudziestocentymetrowy grzyb, ciężkie to „ustrojstwo”. Potem sprzątanie koło pieca, wyżarzona ruda została wysypana obok stanowiska wymiany elektrod. Inżynier Bździawa, kierownik zmiany, woła mistrza Pliszkę. Ryfa otwiera okno wsadowe i wszyscy zaglądają do środka pieca. Stoję też przy otwartym oknie, ta klapa pieca jest wysoko uniesiona, patrzą na elektrody, w jakim stopniu są zużyte, pobierają próbkę płynnej stali. Leją na blachę i patrzą, czy ten pobrany metal topi blachę, ale nie topił. Piec ponownie topi. Po pół godzinie powtórka próby. Wyniki dobre, zaczyna się rudowanie. Jest nas pięciu. Pięć łopat nabiera rudę, podchodzi do okna wsadowego i potężnym zamachem wrzuca ją do środka. I tak w kółko przez piętnaście minut. Zawrzało w kąpieli: przeogromne tumany pyłu ulatniają się aż po dach i na zewnątrz hali. Potem chwila odpoczynku. Piec pracuje. Akapowiec sprawdza temperaturę – ma specjalną osłonę, długi wysięgnik z końcówką platynową zanurzył w kąpieli. Odczyt wyniku temperatury był podany w kabinie. Próba – laboratorium podaje kierownikowi skład chemiczny. Przygotowanie do uzupełnienia topików, ferostopów. Kazali mi pobrać próbę łychą długości sześciu metrów, na końcu której była dosłownie łyżka wielkości piętnastocentymetrowego garnka. Fakt, pokazali mi, jak mam to zrobić. Zrobiłem tak, że stopiła się łyżka…, a ja nawet nie wiedziałem, kiedy i jak to nastąpiło. Drwili ze mnie, a moje ciało oblewał pot. Miałem dość, dodatkowo ten niemiłosierny żar. Pragnienie ogromne, woda w kabinie była ciepła. Ciepła nie nadawała się do picia, a zbyt zimna powodowała anginę.

Każdy miał zajęcie... nagle potężny huk i błysk. To na złączu oderwała się elektroda. Wyłączono napięcie. Wszystkie kolumny elektrod podniesiono, a następnie uniesiono sklepienie pieca... Teraz dopiero doświadczam żaru. W płynnej stali i żużlu pływa człon elektrody, który automatycznie nawęgla wytop. Katastrofa! W międzyczasie w sposób kontrolowany piec przechyla się w stronę okna wsadowego i leci tam żużel, po chwili piec wraca na swoją pozycję. Dwóch wytapiaczy stoi na wysokich podestach przy ścianie pieca; suwnicowy ma podwieszone na łańcuchu specjalne kleszcze, przy pomocy których da się wyjąć odpadnięty człon elektrody. Tu, w obrębie tej pracy, jest nieprawdopodobnie gorąco. Po usunięciu tej awarii i wymianie całej elektrody piec pracuje. A mnie, Kaziowi i Józkowi mistrz Pliszka polecił montować elektrodę zapasową. To była moja pierwsza i jedyna praca wytapiacza. Przez kilka dni chodziłem obolały, otępiały..., ale w końcu na własne życzenie doświadczyłem, co znaczy być wytapiaczem.

Byłoby wszystko w porządku, ale – ku mojemu zdumieniu – Stefan Ryfa poinformował szefa wydziału inżyniera Żuradę, że sprawdziłem się jako wytapiacz i można mnie włączyć do brygady. Stanowczo odmówiłem. Ale szef wezwał mnie do siebie pytając, po co mi było to doświadczenie. Odpowiedziałem, że z ciekawości. Po kilku dniach inżynier Jan Głuc – prywatnie mój kolega z Nowego Targu z osiedla Bereki – zapytał mnie, czy przypadkiem nie zwariowałem. Od tego wydarzenia w mojej brygadzie nie dawali mi spokoju: wciąż tylko „wytapiacz” i „wytapiacz”. Ale kiedy zostałem członkiem Rady Oddziałowej Związku Hutników to miałem świadomość bronienia wytapiaczy w najróżniejszych sprawach, a nade wszystko w sprawach mieszkaniowych.

Z perspektywy dnia dzisiejszego takie doświadczenia dały mi wiele przemyśleń. Zatrudnienie w najróżniejszych zawodach podsuwało mi wiele pomysłów literackich, które były drukowane w prasie literackiej, oraz wykorzystywane we współpracy z telewizją, m.in. w programie Mariusza Waltera „Progi i Bariery".




PREHISTORIA  HUTY WARSZAWA


Tekst: Stanisław Koc

 

Dość uczęszczanym miejscem spotkań bielańskich emerytów jest usytuowany przy ul. Kasprowicza tuż obok Ronda Warszawskich Hutników bazarek znany jako: WOLUMEN.   Jest on nie tylko miejscem zakupów, ale również spotkań, niekiedy zupełnie nieoczekiwanych, jak też dłuższych lub krótszych dyskusji. Niedawno właśnie na tym bazarku spotkałem dawno niewidzianego byłego hutnika, emeryta, który widząc mnie powitał słowami:

- Bardzo się cieszę z naszego spotkania, bo ostatnio widzieliśmy się przed kilkunastu laty. Prawda?

- Oj, prawda, prawda – potwierdziłem fakt dla nas oczywisty.

Jego widok skojarzył mi się z lekturą książki wydanej przez Urząd Dzielnicy Bielany: BIELANY – PRZEWODNIK HISTORYCZNY, w której dość dokładnie przeczytałem rozdział poświęcony Hucie Warszawa. Autorem tej książki jest znany varsavianista – Jarosław Zieliński, który pisze też oczywiście o historii Huty, od momentu sformułowania koncepcji jej powstania.

- Bo widzisz – zwróciłem się do zaprzyjaźnionego kolegi emeryta – o ile dobrze pamiętam to lokalizacja huty na Młocinach pozbawiła ciebie rodzinnego gospodarstwa?              

- Dobrze pamiętasz! Ale co to za gospodarstwo – niecałe 2 hektary piachu i stary drewniany dom. Jako odszkodowanie otrzymałem mieszkanie i jeszcze pozostało z tej transakcji parę złotych. Nie żałuję straty tych nieużytków. Na dodatek – jak wiesz – zostałem pracownikiem huty i zdobyłem zawodowe kwalifikację oraz pracę, z której w zasadzie byłem zadowolony. Ale dlaczego przypominasz tę stareńką historię? To było tak dawno, że już niewielu żyje świadków tych wydarzeń. Przecież to można określić jako prehistorię Huty. Prawda?

- Można, oczywiście można! Ale znasz tę – jak to określiłeś – prehistorię Huty?

- Znam ją tylko od momentu geodezyjnych pomiarów terenu pod jej budowę – nawet nie pamiętam dokładnie, w którym roku to było. A co się działo wcześniej – nie mam pojęcia. Jak znasz – to opowiedz. Zaciekawiła mnie ta historia!

- Znam ją głównie ze wspomnień pierwszego w Hucie Warszawa Głównego Inżyniera  Romana Bortnowskiego i jej Generalnego Projektanta Mikołaja Kowalewskiego. A więc słuchaj, było to tak:

Idea budowy huty stali szlachetnych w pobliżu stolicy zrodziła się jeszcze przed wojną w biurze planowania Wicepremiera i Ministra Skarbu – Eugeniusza Kwiatkowskiego, twórcy koncepcji uprzemysłowienia kraju i budowniczego Gdyni oraz Centralnego Okręgu Przemysłowego. Jednym z elementów tego Okręgu była huta stali szlachetnych – Stalowa Wola. Trudno uwierzyć, że początek jej budowy to rok 1938, a otwarcie – to czerwiec 1939 rok. Naszą hutę rozpoczęto budować w 1952 roku, a pierwszy spust stali to rok 1957. Tę datę można symbolicznie uznać za początek już nowoczesnej historii Huty. Warto też pamiętać, że z Huty Stalowa Wola pochodziła duża grupa specjalistów, którzy służyli radą i pomocą przy uruchamianiu nowych wydziałów Huty Warszawa. Ale wracajmy jeszcze do jej prehistorii, której początek to jeszcze przedwojenna idea budowy huty zlokalizowanej w pobliżu Warszawy. Do konieczności jej realizacji wrócono wkrótce po wojnie. Już w roku 1948 grupa specjalistów – projektantów hutniczych, udała się w teren wokół Warszawy celem wytypowania właściwego miejsca na budowę huty stali szlachetnych. Wstępnie wytypowano 8 miejscowości, z których pozostało 5. Stosując odpowiednie kryteria ostatecznie uszeregowano je w następującej kolejności: Młociny, Góra Kalwaria, Wyszków, Piaseczno i Legionowo. Ostateczna decyzja Rządu Polskiego o lokalizacji Huty Warszawa zapadła 26 kwietnia 1951 roku. Zanim podjęto tę decyzję odbyło się wiele narad na wysokich szczeblach Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego oraz Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego. Patronował tym pracom ówczesny szef PKPG i Wicepremier Rządu – Hilary Minc.

To tyle w bardzo dużym skrócie o prehistorii naszej huty! Na zakończenie mej relacji mogę jeszcze opowiedzieć o wydarzeniu prawdopodobnie nigdzie nie zapisanym i znanym tylko co najwyżej kilkunastu osobom – jego świadkom. Czy chcesz ją usłyszeć? – zapytałem mojego kolegę.

- Oczywiście. Mów!

- Otóż w latach 70. XX wieku poznałem osobiście ekonomistę, byłego pracownika PKPG, którego po studiach zatrudniono w tej instytucji w pionie zajmującym się przemysłem. Gdy poznaliśmy się bliżej na jednym z towarzyskich spotkań, stwierdził, że był on świadkiem narodzin Huty Warszawa i to w trakcie ustalania jej lokalizacji. Szczególnie dobrze zapamiętał obrady dotyczące ostatecznej decyzji, gdzie ta Huta będzie budowana Słysząc to prosiłem o bardziej szczegółową relacje. Na co się oczywiście zgodził. W tych latach jako pracownik PKPG brał udział, asystując niejako swemu szefowi – Hilaremu Mincowi, w pracach komisji zajmującej się budową Huty Warszawa. Na kolejne posiedzenie komisji, która miała podjąć ostateczną decyzję o lokalizacji huty zaproszono ówczesnego szefa Ministerstwa Obrony Narodowej – marszałka Konstantego Rokossowskiego. W trakcie obrad tej komisji nie wykazywał zainteresowania omawianą problematyką i wyglądał raczej na znudzonego. Gdy prowadzący obrady zwrócił się do niego z zapytaniem, gdzie jego zdaniem należałoby zlokalizować hutę – odpowiedział: „wszystko jedno gdzie zbudujecie i tak w pierwszych dniach wojny roz……oli ją nieprzyjacielskie lotnictwo”. Taka to była fachowa – wojskowa ekspertyza szefa MON! Można tylko dodać, że na szczęście, jak dotychczas, wojny jeszcze nie było.                                           




WSPOMNIENIE STAREGO HUTNIKA O HUTNICZYM ŚWIĘCIE

 

Tekst: Stanisław A. Pawlikowski


 

                                                            Tadeusz Zbigniew Kot – poeta hutników napisał:

                                                                                                    

                                                          Jeszcze słyszę grzmot pieców;  

                                                          A ja mam wolne -

                                                          to święty Florian, nasz patron:

                                                          cześć pracy, a dziś bawcie się.

 

 

Pod koniec kwietnia 1973 roku Wanda Starościak – redaktor naczelna „Hutnika Warszawskiego” – zleciła mi przeprowadzenie wywiadu z posłem Henrykiem Dembowskim. Aliści spotkałem posła przed budynkiem kuźni, który dekorowano na 1 maja. Henryk stał z szefem kuźni – inżynierem Kwapieniem. Zobaczywszy mnie powiedział:

– Mamy pogadać o święcie hutników, jak to było w Zagłębiu…

Nie dokończył zdania, albowiem inżynier Kwapień  rzekł do mnie:

– A wy, towarzyszu Stanisławie, czemu nie napiszecie o naszych osiągnięciach produkcyjnych? Piszcie o ludziach tu i teraz, mamy czym się pochwalić...

Zamurowało mnie.

Rozmowa z posłem Dembowskim nie kleiła się.

– Stasiu, to były lata powojenne – mówił. – Ludzie ciężko pracowali, nie było czasu na świętowanie. Jak to mówią: owszem, były i medale, było piwo, było gwarno. I tyle. Dzisiaj są inne czasy. Zaraz idziemy w pochodzie 1-majowym, potem akademia z okazji Dnia Hutnika, no i najważniejsze – wypłata z Karty Hutnika. Załoga się cieszy.

 

Moje pierwsze święto było w 1959 roku. Akademia odbyła się w sali kina „Orzeł” na Młocinach. W późniejszych latach mieliśmy spotkania w różnych miejscach, m.in. w Sali Kongresowej w Pałacu Kultury i Nauki, w Operetce, w Teatrze Komedia.


Jedno z przyjęć dla odznaczonych i zaproszonych hutników odbyło się w stołówce Akademii Wychowania Fizycznego. Zapamiętałem je, albowiem było tam pewne wydarzenie. Jak zwykle „po lampce wina” rozochocone towarzystwo sięgnęło po „własne zasoby”, co skutkowało nadmiernym „rozgrzaniem” głów niektórych uczestników. Doszło do szarpaniny na podwórku. Nie wiem, dlaczego znalazł się tam inżynier Jan Głuc. Wrzeszczał niemiłosiernie na zwaśnionych uczestników szamotaniny, nie żałujących sobie soczystych epitetów i wyzwisk.

– Władek, nie daruję ci tego. Dość tego, psubraty... – inżynier pokrzykiwał kuśtykając, bo miał zagipsowaną stopę.

Zdecydowana interwencja inżyniera Głuca poskutkowała. Emocje zwaśnionych opadły. Potem okazało się, że był to efekt konfliktu sprzed kilku miesięcy, który powstał między murarzami przy okazji remontu jednego z pieców martenowskich.


Ogromną frajdą była orkiestra grająca na osiedlach hutniczych. Wtedy dzieciaki wychodziły na spotkanie i maszerowały razem z orkiestrą po osiedlowych uliczkach. Było głośno i wesoło.


Minęły lata, my, starsze pokolenie warszawskich hutników pamiętamy, jak radośnie przeżywaliśmy tamte hutnicze święta, po których zostały wspomnienia, zdjęcia i medale.

Z okazji naszego Święta Hutniczego pozdrawiam Warszawskich Hutników.





JAK ZMIANA KIEROWANA PRZEZ STANISŁAWA KOCA BIŁA REKORD NA WALCOWNI ZGNIATACZ


Tekst: Stanisław Koc


Jak powszechnie wiadomo, gospodarka niedoborów była cechą charakterystyczną dla epoki PRL-u. Obrazowo rzecz ujmując – półki sklepowe był często puste lub prawie puste. Dotyczyło to zjawisko również hutniczych wyrobów. Celem zwiększenia ilości produkcji w latach 70. wprowadzono regulamin premiowania dla załogi Walcowni Zgniatacz. Premiowano finansowo za zajęcie pierwszego miejsca w ilości wyprodukowanych kęsisk, w tym między zmianowym współzawodnictwie. Porównywano wyniki czterech zespołów - pracowano wówczas w systemie 4-brygadowym – w skali każdego miesiąca. Premiowano tę brygadę, która zajmowała pierwsze miejsce. Nie były to zbyt duże pieniądze – takie symboliczne kieszonkowe, które wystarczało na zorganizowanie jednorazowego koleżeńsko-konsumpcyjnego spotkania.

Może zadziałała możliwość zdobycia nagrody, może też żyłka hazardu i konkurencji. Jak było, tak było, ale przez czas jakiś brygady Zgniatacza, później Walcowni Dużej, zaczęły się ścigać w celu uzyskiwania rekordowych wyników. Dla przykładu – wielkość 8-godzinnej produkcji Zgniatacza rzadko, przed wdrożeniem systemu premiującego zmianowe współzawodnictwo – przekraczała wielkość 900 ton produkcji surowej. Rywalizacja między zmianami spowodowała, że później bardzo często przekraczano wielkość 1.000 ton.

Był to rok 1976 (to już minęło przeszło 40 lat) – zmiana nocna – z 24 na 25 lutego. Pierwsza na początku dniówki w zasadzie rutynowa moja – jako kierownika zmiany – wizyta na Zgniataczu tuż po rozpoczęciu pracy. Otrzymuję jak zwykle od pracownika – rozdzielcy, rejestrującego część procesu walcowania, zestawienie obsadzenia wlewkami pieców wgłębnych plus informację ze Stalowni, jakie i ile wlewków dostarczonych będzie na Zgniatacz na początku zmiany. Razem bilansujemy możliwości uzyskania maksymalnej wielkości produkcji kęsisk na koniec zmiany. Z podsumowania wynikało, że możemy wyprodukować dużo, bardzo dużo! Ile? Nie wiadomo! Każda awaria walcarki lub suwnic mogła te wyliczenia zdezaktualizować. Ale spróbować można.

Narada z mistrzem Zgniatacza - Zenonem Solarzem i brygadzistą pieców wgłębnych Stanisławem Dydułą. Wspólnie podejmujemy decyzję. Postaramy się uzyskać rekordowy wynik produkcji Zgniatacza. O tej decyzji powiadomiono całą brygadę obsługującą wówczas walcarkę. Została ona nie tylko przyjęta do wiadomości, ale również pozytywnie zaakceptowana. Wszyscy byli zgodni – spróbujemy! Prawie całe 8 godzin spędziłem na Zgniataczu koordynując jego prace tak, aby zapewnić bezawaryjny ruch wszystkich jego podstawowych ogniw produkcyjnych. Ta dniówka to było nieustanne czuwanie, ale i ciągła nadzieja – będzie rekord, czy nie będzie? Podliczana co godzinę wielkość produkcji wskazywała na możliwość realizacji zamierzonego zadania. Wreszcie godzina 6:00 – koniec zmiany! Ostateczne, skrupulatne podsumowanie raportu produkcji Zgniatacza...

JEEEST!!!

W ciągu ośmiu godzin wyprodukowaliśmy 1.252 ton produkcji surowej w postaci kęsisk.

Tyle nie wyprodukował nikt przed nami. Nie wyprodukował też już nikt później!

To się zdarzyło ponad 40 lat temu!

Staram się teraz przypomnieć autorów tego sukcesu – brygadę obsługującą wówczas Zgniatacz. Liczyła ona około 30 osób. Większość opuściła nas – na zawsze! Nie ma już między nami ówczesnego mistrza Zenona, ani brygadzisty Stanisława. Czasem, ale dość rzadko, spotykam kilku emerytów, członków tej brygady, ale jest ich już nie więcej niż mam palców u jednej ręki. Ci, co jeszcze żyją, wspominają często tę noc i ten produkcyjny wynik. O dziwo! Są nawet dumni z niego. Są dumni, ale nie tylko z wyniku produkcji, ale z tej niezapomnianej i niepowtarzalnej atmosfery, jaka przez 8 godzin wszystkim w czasie pracy towarzyszyła. Nie przywiązywali też wówczas zbyt wielkiej wagi do otoczki politycznej, jaką wytworzono później przy tej okazji. Zresztą nie bardzo nawet pamiętają o niej. A było to tak! Po zakończeniu zmiany, sporządzeniu stosownego raportu, niespiesznie udałem się, jak zwykle zresztą, do kierownika wydziału inż. Mariana Flisa, który rozpoczynał pracę o godz. 7:00. On oceniał uzyskane wyniki pracy na zmianie. Zastałem u niego Szymona Chybiła – sekretarza wydziałowej organizacji partyjnej – wówczas członka KC PZPR. Kierownik od spotkanych wcześniej pracowników zmiany nocnej wiedział o naszym rekordowym wyniku produkcji na Zgniataczu. Jego wypowiedź pochwalna pod moim adresem została jakby uzupełniona przez Szymona, który stwierdził:

– Szefie! W Moskwie odbywa się XXV Zjazd KPZR. Jest na nim oczywiście tow. E. Gierek. Ja przekażę do KC PZPR informacje, że towarzysze – warszawscy hutnicy, ustanawiając nowy rekord produkcyjny Zgniatacza, zrobili to na cześć tego Zjazdu. Taka informacja może przydać się w Moskwie towarzyszowi Gierkowi. To ważny moment i należy go koniecznie wykorzystać.

Kierownik nie sprzeciwił się temu. A mnie, chociaż byłem autorem tego sukcesu, nie pytano o zdanie. Szymon słowa dotrzymał. Tego samego dnia już były informacje w radiu o naszym wyczynie produkcyjnym i o tym jak – usilnie warszawscy hutnicy popierają ……………………!

Następnego dnia otrzymałem polecenie udania się do redakcji ”Życia Warszawy”. Przeprowadzono ze mną wywiad, który został w tej gazecie opublikowany razem z moją fotką, i to na pierwszej stronie. Natomiast część pracowników brygady udzieliła wywiadów dla przybyłych do Huty dziennikarzy radia i telewizji. Staliśmy się, chociaż na krótko, znani w całym kraju

Tradycyjne spotkanie koleżeńskie w celu uczczenia rekordowej produkcji – oczywiście odbyło się! Ale nijakich rekordów konsumpcyjnych w jego trakcie nie ustanowiono!




TRUDNE ŻYCIE W BRYGADZIE REMONTOWEJ

 

Tekst: Stanisław A. Pawlikowski


Zmiana nocna. Podstawiono dwa zestawy wlewków do wyjęcia z wlewnic i przesłanie do walcowni. Wlewki były gorące. Po kilku godzinach pracy nagle suwnicą wstrząsnęło, jakby stanęła dęba, nastawniki wyłączyły się. Jakieś przeciążenia? Próba uruchomienia nie powiodła się. Suwnicowy wezwał brygadzistę, oglądają – z koła jezdnego suwnicy unosi się dym. Studzenie koła wodą nic nie dało. Suwnica jest unieruchomiona. Koniec pracy. Wezwali mechaników z nocnej zmiany, byli bezradni. Decyzja: wezwać mechaników.

Łomot do drzwi. Wstaje teściowa: - przestań łomotać, budzisz wszystkich, co do cholery, noc! Ledwo skończyła: - panie Stanisławie awaria, wstawaj pan, auto czeka. Teściowa na to: - do jasnej cholery, dopiero niedawno poszedł spać, przecież wrócił z pracy, nawet kolacji nie jadł.

Na miejscu była już cała brygada. Trzeba było się zastanowić, jak to żelastwo tonowe zdemontować. W hali nie ma pomocniczych urządzeń do takiego demontażu. Usiłowanie podniesienia jednym lewarem nie powiodło się, zastosowaliśmy cztery lewary, ale podest stalowy ugiął się, trzeba było wzmocnić go, a czas płynął. Około dziesiątej przyszło kierownictwo – dyrektor Słomczyński, Lech Nerlewski, szef stalowni inżynier Żurada. Prowadzili jałowe dyskusje. W pewnej chwili usiłowałem odkręcić ten zapieczony dekiel łożyska i wypadł mi klucz z ręki. Poleciał na dół obijając się o troleje, które były pod napięciem... Nie będę opisywał pyskówki, ale mu podpadłem, choć powinien zwracać się do brygadzisty, nie do mnie. W końcu koło postawiliśmy na ziemi. Trzeba było odpalić wszystkie nakrętki od dekla. Ukazał się spalony pierścień łożyska, nawet nie było możliwości odczytania numeru, był maleńki znak rosyjskie „eł”. Nasza robota skończyła się. Koło przewieziono na wydział mechaniczny. Poszukiwano odpowiedniego łożyska. Montaż prowadzony był przez wydział remontowy. Okazało się, że w wydziale stalowni nie było żadnej dokumentacji technicznej nie tylko tej suwnicy, ale wszystkich urządzeń. Dopiero po tej awarii kompletowano dokumentację.

 



NOWY ROK NA WALCOWNI

 

tekst: Stanisław Koc


Jednym z poważnych mankamentów pracy zmianowej, szczególnie w systemie 4-brygadowym był fakt, że większa część niedziel i dni świątecznych spędzało się w hucie. Szczególnie przykre odczucia towarzyszyły w pracy na drugiej i trzeciej zmianie w dni świąt Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy, oraz przy powitaniu w Hucie – Nowego Roku. Ostatni dzień roku, już ciemne – nocne godziny. Na przystanku tramwajowym zbierają się grupki ludzi. Ta jedna, wesoła, odświętnie ubrana, złożona głównie z par, podąża w kierunku śródmieścia, na sylwestrowe bale. Słychać śmiech, podniecone odgłosy rozmów – świąteczny wesoły nastrój. Ta druga – jakaś bardziej szarawa, milcząca, zmierza w kierunku przeciwnym, do Huty – to pracownicy nocnej zmiany.

Zbliża się już północ! Nieustający klekot łopat Zgniatacza i głuche odgłosy uderzeń metalu o walce. jest to serce produkcyjne huty, które musi pracować nieustannie! Co chwilę czerwono – białe pasma walcowanej stali opuszczają walcarkę i są cięte na nożycy. Pracownicy ulokowani w kabinach mostków sterowniczych walcarki i suwnic, obsługują oraz nadzorują każdy odcinek procesu produkcyjnego, jak też – oczekują na Nowy Rok! W ciemnym otworze bramy wejściowej pojawiają się sylwetki odświętnie ubranych osób.

- Kogo tu diabeł prowadzi? O tej porze, w ostatniej godzinie starego roku?

Podchodzą bliżej. O cholera! Dyrektor naczelny Huty i na dokładkę partyjny sekretarz.

- Jak przebiega produkcja? Załoga zgłosiła się do pracy? Są jakieś kłopoty? – pytają!

- Wszystko w porządku panie dyrektorze – odpowiadam!

- A co będzie się działo za chwilę o północy?

- Jak zwykle, panie dyrektorze.

- Zrobimy krótką przerwę, wycie syreny przywita symbolicznie Nowy Rok. Pracownicy przekażą sobie noworoczne życzenia i wrócimy do pracy.

- A oprócz życzeń, jak przywitacie Nowy Rok? – pyta sekretarz.

- Czynem produkcyjnym, towarzyszu sekretarzu!

- Widzicie, sekretarzu – żartów mu się zachciewa – skomentował dyrektor.

- Nie o to pytamy?

- Rozumiem! A więc w trakcie życzeń będzie symboliczny toast, ale nic więcej. Trzeźwi będą wszyscy, ręczę za to!

- Tak może być, ale nic więcej! – podkreślił dyrektor moje słowa.

- To proszę przekazać pracownikom najlepsze życzenia od kierownictwa huty.

- Tak jest, panie dyrektorze!

Poszli dalej. Za chwilę podchodzi do mnie walcownik i pyta.

- Co tu robi dyrekcja huty o tej porze?

- Przyszli złożyć życzenia noworoczne. To co źle zrobili? – odpowiadam pytaniem.

- Niech nas w dupę pocałują – skomentował krótko. - My musimy tu być, taka to już wredna robota. Ale oni? Lepiej jakby siedzieli w domu, albo poszli z żonami na bal, a nie pałętali się po hucie – dodaje.

- Ale to też pracownicy huty, którzy realizują swoje służbowe zadanie – usiłuję przewrotnie usprawiedliwić przełożonych.

- Nie opowiadaj pan mnie, staremu, głupot. Jeden czerwony dyrektor, z awansu społecznego, drugi wieczny działacz partyjny. To nie są prawdziwi hutnicy, tacy jak my – dodaje.


Na partyjnych zebraniach towarzysz Władysław S. był stałym uczestnikiem dyskusji. Wystąpienia rozpoczynał od historii bolszewickiej październikowej rewolucji w Rosji. Kończył najczęściej krytyką aktualnych władz centralnych partii, które to władze, jego zdaniem, niezbyt skutecznie realizowały interesy klasy robotniczej. Obecni niekiedy na zebraniach przedstawiciele tych władz byli uprzedzani o konieczności nie wdawania się w dyskusję z wielce niegdyś zasłużonym i niejako modelowym przedstawicielem klasy aktualnie „panującej”.

Upływały ostatnie minuty starego roku, nie miałem chęci na tego typu dyskusje, zwłaszcza, że jej przebieg był prawie zawsze identyczny, a pożytek – żaden. Na szczęście rozległ się donośny głos syreny. Rozpoczynał się kolejny NOWY ROK! Kiedy to było? Bardzo, bardzo dawno. O cholera! We wspomnieniach wydaje się, że było to prawie tak jak wczoraj! No może tylko kilka dni temu!

 



WSPOMNIENIE STANISŁAWA PAWLIKOWSKIEGO O WSPÓŁPRACY Z INŻ. JÓZEFEM NOWICKIM ZE STALOWNI

 

To w budynku socjalnym stalowni znajdował się warsztat dla mechaników i elektryków. Było tu kilka obrabiarek, warsztaty mechaników, stanowisko spawaczy, zaplataczy lin do koszy wsadowych, opodal w głębi hali wypożyczalnie narzędzi.

Do elektryków wchodziło się zaraz od bramy po lewej stronie. Brygada mechaników była wezwana w nocy do awarii suwnicy w hali złomu. Również elektrycy zmiany dziennej, albowiem trzecia zmiana, nocna, nie miała odpowiednich narzędzi i materiału niezbędnego do usunięcia awarii. Siedzieliśmy w warsztacie czekając na linę stalowa i kabel elektryczny zasilający magnes suwnicy. W pewnym momencie słyszę głośne: „do jasnej cholery, tyle razy mówiłem – zabezpieczać okablowania, a wy co, na laurach… Dokąd tak będzie, to są ogromne straty, piec nienaładowany!".

Siedzieliśmy cicho. Ta reprymenda skierowana była do elektryków, a mowę miał inżynier Józef Nowicki, niedawno rozpoczął pracę w stalowni, objął funkcję po inżynierze Kulińskim. Być może jeszcze nie rozpoznał pracowników, a przecież byli to znakomici fachowcy: Jerzy Zarzycki – po obozie hitlerowskim, Tadziu Klimaszewski – racjonalizator, Gieniek Kowalewski – brygadzista, Zdzisiek Nasiłowski, Bronek Kośmiński. W końcu ruszyliśmy do usunięcia tej awarii, od czasu do czasu Edek Badulski, z podestu pieców, wypytywał, czy długo to będzie trwać. Pan Józef zdenerwowany odpalił: „jak się zrobi, to będzie wiadomość" – no, niby krótko i zwięźle. Pilnował nas, po chwili odszedł. Wrócił z wodą mineralną, mówi: „pijcie w spokoju, robota musi być zrobiona dokładnie”. Po kilku godzinach zmordowani zeszliśmy do warsztatu. Inżynier Nowicki odezwał się do swoich podwładnych: „chłopcy, przepraszam, uniosłem się, tutaj robota to nie sielanka. Zaraz będzie operatywka u szefa, pewnie będzie gorąco”. To było moje pierwsze spotkanie z panem Józefem. Potem, z upływem czasu, przekonałem się, jaki to był prawy człowiek, sumienny, zdyscyplinowany, pomagający podległym pracownikom w sprawach racjonalizacji. Wiem, że interweniował w sprawie mieszkania dla jednego z pracowników. Był uczulony na przestrzeganie bezpieczeństwa i higieny pracy – te codzienne odprawy były żelaznym punktem rozpoczęcia zmiany. Aliści na zebraniach produkcyjnych miał swoje zdanie, co nie przeszkadzało mu w krytyce. Kiedy już miałem swoją brygadę często rozmawialiśmy, był bezpośredni, wymagający, ale sprawiedliwy. Znał znakomicie swoją rolę jako kierownika, tak organizatora, jak i wychowawcy, bo przecież przyjmowano do pracy nie tylko fachowców, ale również ludzi na przeszkolenia. Był barwną postacią w stalowni. To tacy ludzie tworzyli etos pracy klasy robotniczej. Ostatnio miałem przyjemność poznać syna pana Józefa.

 

Miło mi, że mogłem się podzielić taką oto refleksją