Stanisław
Koc w hucie pracował na wielu bardzo odpowiedzialnych i newralgicznych
stanowiskach, m.in. był kierownikiem zmiany na Zgniataczu. A z kim tam pracował
możemy dowiedzieć się czytając jego opowiadanie „OKNO”.
# # #
OKNO
Tekst: Stanisław Koc
Dom wielorodzinny, warszawskie
Bielany, osiedle niedaleko Huty.
Po rozpoczęciu pracy w
Hucie Warszawa przydzielono mi mieszkanie – bo wówczas obowiązywały tzw.
przydziały, które stanowiły, że lokator był najemcą, a huta właścicielem
lokalu. W tym przydzielonym lokalu mieszkałem 35 lat.
Prywatyzacja Huty, w
początkowym okresie transformacji ustrojowej spowodowała, że z budynków
będących jej własnością stworzono Spółdzielnie mieszkaniową, a ja zostałem
właścicielem lokalu mieszkalnego. Mieszkanie to było tak usytuowane, że widziałem
prawie całą panoramę Huty. Po zmianie miejsca zamieszkania, chociaż nowy lokal
był usytuowany na sąsiedniej ulicy, bardzo blisko poprzedniego, niestety utraciłem
możliwość podziwiania hutniczej panoramy – zasłoniły ją sąsiadujące budynki. Niekiedy,
chociaż dość rzadko, słyszę jękliwe sygnały hutniczych lokomotyw. Budynek, w
którym mieszkam, posadowiony jest przy pryncypialnej i dość ruchliwej ulicy osiedla.
Początek tej ulicy to skrzyżowanie z główną ulicą wyjazdową z Warszawy do
Gdańska, a koniec to też skrzyżowanie, ale z główną ulicą dojazdową – do Huty. Okno
mej kuchni pozwala oglądać panoramę części ulicy aż do jej skrzyżowania z trasą
w kierunku do Gdańska. Po prawej stronie ulicy kilka niskich pawilonów
handlowych, dalej – kilka wysokich bloków mieszkalnych i w najdalszej
perspektywie drzewa lasku bielańskiego.
Po lewej stronie ulicy wysokie
bloki mieszkalne wybudowane – jak to się często określa – w epoce gierkowskiej.
Bloki te od ulicy dzieli spory parking samochodowy, na przedłużeniu którego
usytuowane są obok siebie, choć różnej wielkości, pawilony usługowo-handlowe.
Przed tymi pawilonami stoi
dość wysokie metalowe rusztowanie przeznaczone na bilbordy. Za pawilonami kilka
budynków mieszkalnych różnej wysokości z epoki Gomułki.
Wzdłuż mojej ulicy, jak
przy większości ulic, rosną drzewa oraz stoją słupy oświetleniowe.
Początki powstania mojego
osiedla to lata 60. XX wieku. Wcześniej były to praktycznie pustkowia
graniczące z osadą Młociny w postaci łąk, krzewów i rachitycznych sosnowych
lasków. Teren ten graniczył od wschodu z Laskiem Bielańskim, od północy z Hutą,
od zachodu z niegdyś podwarszawską osadą – Wawrzyszew, i południa z koszarami
jednostki wojskowej.
Ktoś odpowiedzialny wówczas
za nazewnictwo stołecznych ulic musiał być wielbicielem starożytnej historii, dlatego
zapewne nowo powstałe ulice nazwano: Antyczna, Sokratesa. Wergiliusza, Horacego,
a moją – Przy Agorze.
Zatem jesteśmy Przy Agorze
w mieszkaniu na drugim piętrze z widokiem na spory fragment tej ulicy.
Wiele godzin w porze
wieczorno-nocnej spędzam na czytaniu. W zależności od zaciekawienia, a czasem
fascynacji czytanym tekstem, bardziej lub mniej intensywnie docierały do mej
świadomości zewnętrzne sygnały z ulicy lub widziane przez okno obrazy. Niekiedy
chwile zadumy i refleksji dotyczyły minionych już lat. W takich chwilach zadumy
gdzieś głęboko w podświadomości ukryte wydarzenia i związane z nimi dźwięki i
obrazy nakładały się na te rzeczywiście istniejące. Zdarzało się też tak, że uliczne
hałasy i dźwięki stawały się takie same, jak te, które przez wiele lat
słyszałem w Hucie. Najbliższe drzewa zamieniały się w metalowe dźwigary suwnic
łapowych. Podświetlony bilbord kojarzył się z oknami kantorka wykańczalni, a
będące na dalszym planie kontury budynków zamieniały się w konstrukcję hali
walcarki zgniatacza. W tym kantorku wyraźnie widziałem ciemną sylwetkę
siedzącego nad dokumentacją produkcyjną pracownika. Zastanawiałem się czasem
przez chwilę, czy jest to mistrz, czy też jego podwładny.
Natomiast widma – suwnice,
poruszały się, one pracowały, słyszałem dość wyraźne, charakterystyczne dla
tych urządzeń odgłosy.
Melodia poruszających się
ulicą samochodów stawała się melodią wprowadzanych lub wyprowadzanych przez
lokomotywę z hali wagonów.
Otaczała mnie swymi
dźwiękami i widokami – MOJA HUTA.
Ona była moja i to tuż, tuż,
obok na mojej ulicy, a ja znów stałem się jej nieodłącznym i niezbędnym
fragmentem – byłem HUTNIKIEM.
W tym wymarzonym i tylko z
pozoru realnym świecie hutniczej rzeczywistości, jako jej niezbędne
uzupełnienie, pojawiali się moi koledzy i przyjaciele – moi pracownicy i
współpracownicy. Tak jak i ja – HUTNICY.
Było ich tak wielu.
Aktualnie zostali nieliczni. Niektórzy mieszkają tu, na tym osiedlu, bo
przecież ono powstawało przed laty, aby zaspokoić potrzeby mieszkaniowe
hutniczej braci.
Rodowici warszawiacy – to
były w Hucie bardzo nieliczne jednostki. Pozostali to mieszkańcy
podwarszawskich miejscowości oraz z wszystkich innych regionów naszego kraju.
Arystokracją
zawodową na walcarce zgniatacz byli operatorzy walcarki. Ich stanowisko pracy to
usytuowany w pobliżu walcarki mostek, z którego ci operatorzy mieli możliwość
dokładnej obserwacji pracy całego zespołu walcowniczego. To oni sterowali
ruchem walców, zarówno ich obrotami, jak również ruchem pionowym górnego walca
– dolny miał stałe położenie. Odległość pomiędzy walcami była pokazywana na
okrągłej, przypominającą zegarową, tarczy.
Operatorzy
sterowali również ruchem samotoków i rolek doprowadzających wlewki do walców,
jak i samotoku odprowadzającego pasmo walcowanej stali do nożycy. Aby umożliwić
wprowadzenie walcowanego wlewka do poszczególnych fragmentów walców jego ruch
poprzeczny umożliwiały olbrzymie, w postaci wydłużonych skrzydeł manipulatory,
w których zabudowane były jakby haki, urządzenia służące do przewracania
walcowanego pasma. Te urządzenia nazywano kantownikami.
Ruchem
tych wszystkich urządzeń walcarki sterowało dwóch operatorów. Ich
praca w znacznej mierze decydowała o wydajności zespołu walcowniczego, dlatego
byli traktowani jako specjaliści najwyższej klasy – taka zawodowa arystokracja.
Pełna obsada tego najważniejszego mostka sterowniczego to trzech operatorów.
Dwóch pracowało w sposób ciągły, trzeci służył za ich zmiennika.
Wśród
operatorów był Genio G. – mężczyzna potężnej postury i o spowolnionych nieco, jakby
niedźwiedziowatych, ruchach. Widać z daleka, że to sportowiec. Przez wiele lat był
czynnym zawodnikiem w klubie AZS-AWF Warszawa w niezbyt w Polsce popularnej
dyscyplinie – rugby. Był też reprezentantem kraju w tej dyscyplinie sportu.
Zasadniczą
służbę wojskową odbył w marynarce wojennej, ale jak sam mówił żartobliwie była
to „konna marynarka”, ponieważ przez 3 lata powoził końskim zaprzęgiem przy
obsłudze kuchni. A podjął się tego zajęcia, ponieważ ojciec jego na Wólce
Węglowej prowadził kilkunastohektarowe gospodarstwo rolne i posiadał niezbędne
wówczas do prac polowych konie. Genio, jak nieco podrósł, to pomagał ojcu w pracy
na roli, czyli posługiwał się końskim zaprzęgiem, a więc miał wymagane
doświadczenie.
Na
okrętach bywał, ale tylko z czystej ciekawości i to wówczas, gdy stały w
porcie, zdobywając w ten sposób pewną, chociaż niewielką wiedzę na temat
okrętów oraz jak się na nich służyło i co robili marynarze w czasie bojowych
rejsów.
Po wojsku
Genio trafił do pracy w Hucie Warszawa. Szybko Genio stał się cenionym
pracownikiem walcowni i bardzo uzdolnionym sportowcem-rugbistą.
Przypomniała
mi się historia Genia związana z jego zagranicznymi eskapadami jako
reprezentanta Polski. A było to tak!
W
latach 70. polska reprezentacja rugby awansowała do ligi europejskiej, w której
grały najlepsze narodowe drużyny. Jedną z tych drużyn była reprezentacja
Portugalii. W związku z tym wyłonił się problem natury polityczno-dyplomatycznej. Wówczas rządy w Portugalii sprawował dyktator
Salazar, a jak wiadomo PRL nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z
dyktatorskim reżymem. Interesy Polski w sposób symboliczny prezentowała w
Portugalii ambasada Szwajcarii.
Powstał
dylemat polityczno-sportowy – gdyby polska reprezentacja nie rozegrała meczu na
terenie Portugalii, musiałaby zrezygnować z udziału w meczach ligi
europejskiej. Sprawa dotarła na najwyższe szczyty ówczesnej władzy, która
zaakceptowała wyjazd naszych sportowców, a ambasada Szwajcarii załatwiła wszelkie
niezbędne formalności z władzami Portugalii.
Była
to historyczna wizyta polskiej ekipy sportowej, gdyż zdarzyło się to po raz
pierwszy po II wojnie światowej. W związku z tym przyjęto w Lizbonie naszych
sportowców niezwykle uroczyście. Byli też przedstawiciele portugalskiej Polonii,
którzy służyli jako tłumacze i opiekunowie każdego naszego rugbisty. Program pobytu w Portugalii przewidywał, że
po meczu i spotkaniu z dziennikarzami oraz sportowcami portugalskimi, każdy
członek polskiej ekipy, oczywiście razem z osobą towarzyszącą, będzie goszczony
indywidualnie. Podobno było tylu chętnych Portugalczyków do ugoszczenia
Polaków, że wybór osób goszczących przeprowadzono w drodze losowania.
Goszczącym
Genia był jakiś portugalski arystokrata, właściciel winnic mieszkający w
pałacu, kilkanaście kilometrów od Lizbony. Pobyt u arystokraty obejmował
zwiedzanie jego winnicy i piwnic, wspólną kolacje, nocleg oraz śniadanie. Po
śniadaniu powrót do Lizbony, zbiórka całej polskiej ekipy i odlot przez Madryt
do Warszawy.
Genio
pobyt u arystokraty wspominał bardzo dobrze. Przed pożegnaniem gościnny
Portugalczyk wręczył mu upominek – pięknie opakowaną butelkę ponad 200-letniego
wina pochodzącego z winnic gospodarza.
Gdy
po tej historycznej podróży dotarł już do domu na Wólce, czekali na niego – jak
zwykle po każdym jego przyjeździe z zagranicznego meczu – koledzy. Byli żądni
poznania jego zagranicznych wrażeń i nowinek, opowiadanych w trakcie konsumpcji
świeżo przywiezionych trunków wypełniających podróżną, dużą sportową torbę.
Po
przywitaniu z rodziną i kolegami Genio najpierw chciał się wykąpać po długiej
podróży, a później miał zaspokoić ciekawość kolegów. Gdy po kąpieli przyszedł
do pokoju zobaczył, jak siedzący przy stole koledzy kończyli opróżnianie butelki
200-letniego wina – bezcennego podarunku gościnnego Portugalczyka.
W pierwszym momencie złość zamieniła
Genia
w przysłowiowy słup soli. Przez
chwilę miał nieodpartą chęć kogoś zamordować.
Przecież
tę tak bardzo stareńką butelczynę, razem z jej zawartością, miał zamiar
przekazać następnym swoim pokoleniom. A te łobuzy, mając do dyspozycji kilka
innych butelek różnych alkoholi, opróżnili właśnie tą bezcenną, tak, jak by to był
jakiś popularny jabcok.
A
tutaj zobaczył – co? Pustą butelkę. Nawet bardzo ładną, o niespotykanym raczej
kształcie, ale tylko pustą butelkę!
Jeszcze
zanim przystąpił do mordowania kolegów, najgłośniej, jak tylko mógł,
wykrzyczał:
-
Ach, wy skurwysyny, wyżłopaliście wino, które ma ponad 200 lat, które dla mnie
było więcej warte, niż wy wszyscy razem. A kto wam na to pozwolił? Nie
mogliście, świńskie ryje, nachlać się z innej butelki? Spierdalać mi i to jak
najszybciej, bo za chwilę któregoś zatłukę!
Widocznie
koledzy zrozumieli, że stało się coś bardzo złego, a wygląd Genia wskazywał, by
jak najszybciej opuścili jego dom. Ponoć tylko ostatni miał skopany tyłek…
Genio
twierdził, że gdyby nie sport i praca w hucie pewnie byłby zwykłym obibokiem z
Wólki Węglowej – jak wielu jego kolegów, dla których największą atrakcją i
jedynym pragnieniem jest poranne piwko i obalenie jakiegoś taniego wina. Genio
rozwijał swoje umiejętności sportowe, a jego postawa była pozytywnym przykładem
dla wielu młodych rugbistów. Byłem tego świadkiem.
Z
czasem Genio ożenił się i tracił powoli kawalersko-hutnicze towarzyskie narowy
i, jak mówili złośliwcy, zamieniał się w pantoflarza. Ale cieszył się z
tego. Niedługo
po ślubie otrzymał nowe mieszkanie w osiedlu Gocław, na warszawskiej Pradze.
Pamiętam przewożenie mebli i wszelakiego rodzaju rodzinnych betów z domu jego
rodziców na Wólce Węglowej do nowego mieszkania. Myśmy – cztery, może pięć
osób, już dokładnie nie pamiętam, ustawiali meble i inny sprzęt gospodarstwa
domowego, a pani nowego domu przygotowywała parapetówkę. Dobrze to zrobiła –
pamiętam!
Z
czasem nasze drogi rozeszły się, ale otrzymałem informację, że Genio stał się ojcem, urodził mu się syn, żona wymogła na nim
uzupełnienie wykształcenia.
Niestety,
przed kilku laty mój hutniczy kolega i przyjaciel, który był uczestnikiem przenosin
majątku Genia do nowego mieszkania, który chadzał ze mną na mecze rugby, przekazał
mi smutną wiadomość: Genia już nie ma na tym świecie!
A
gdzie jest??? Przecież był tu przed chwilą, rozmawiał ze mną!!! Pamiętam dobrze
jego słowa, gesty, sposób bycia i zachowania, który sprawiał, że ich akceptacja
rodziła przyjacielskie formy współżycia.
Wpatruję
się w moje OKNO i czasami wydaje
mi się , że widzę barczystą sylwetkę Genia zmierzającą do zgniatacza, do
swojego miejsca pracy. Z czasem zarysy tej sylwetki stają się coraz mniej wyraźne,
zamazują się i powoli nikną.
Ale to
wszystko tkwi we mnie i czasem wraca jako wspomnienia i żal, że to już było!
… ciąg dalszy nastąpi…