DZIEŃ JAK CO DZIEŃ
Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski
Tego dnia wszystkie piece pracowały
normalnie. Na piecu nr 4 dokonano spustu stali i natychmiast dokonano wsadu, po
chwili dał się słyszeć huk pracujących elektrod. Niby wszystko szło jak co
dzień – wytapiacz Lilworowski pojechał taczką po żelazostopy, wracając zauważył,
że od spodu czerwieni się pancerz trzonu pieca. Lada moment może nastąpić
przepalenie i stal runie na dół pod piec niszcząc wszystko i powodując
milionowe straty. Postój pieca to co najmniej kilka dni. W piecu złom jest już
roztopiony, trzeba stal świeżyć, po analizie uzupełnić żelazostopy, dodać
odpowiednią ilość manganu, chromu, czy też innych dodatków, aby otrzymać zgodną
z normą zamówioną stal. Potrzebny jest czas na dokończenie tego wytopu. Obserwowana
wanna pieca na coraz większej powierzchni staje się czerwona. Ogłoszono alarm
dla dozoru wyższego i niższego. Ludzie zastanawiają się, co może się stać, jakie
skutki nastąpią, jeśli płynna stal przepali pancerz i wyleje się 60 ton stali
pod piec niszcząc urządzenia energetyczne, mechaniczne. Ta płynna stal zaleje i
zespawa wszystko, co będzie stało na jej drodze…
Kierownik zmiany inżynier Peter
Fordosz – Węgier z pochodzenia, natychmiast przerywa proces topienia i dokonuje
awaryjnego spustu stali. Już w tym momencie są straty: wykorzystany zestaw
lejniczy planowany był dla innego spustu. W trzonie pieca pozostały resztki
metalu, który musi być usunięty. Po spuście, kiedy wyjechano wanną pieca,
wytapiacze i dozór zobaczyli na łuku trzonu wypaloną dziurę aż do pancerza. Konsternacja
ogarnęła wszystkich: kierownika zmiany i wytapiaczy. Nastąpiła przerwa. Piec
jest nagrzany, kompletnie nic nie można zrobić w takiej temperaturze. Jak to się
stało? Który z wytapiaczy dokonywał oględzin? Kto zawinił?
Szef wydziału magister inżynier Józef
Wocial skraca operatywkę, pozostawiając kierowników oddziału, od których zależy
szybkość wykonania remontu: inżynierów Adama Żebraka, Grzegorza Franczyka, Stanisława
Szkutnika – speca od technicznej wymurówki pieców, kierownika oddziału
elektrycznego Eugeniusza Kowalewskiego. „Remont jest duży, awaria nastąpiła 20
grudnia, a piec musi ruszyć 24 grudnia” – przekazał inżynier Wocial słowa
dyrektora Żurka.
Po kilku godzinach studzenia wnętrza
pieca sprężonym powietrzem (technologia nie dopuszcza wody), przy specjalnych
osłonach azbestowych wytapiacze i murarze usiłują demontować wannę, czyli
oddzielić pancerz od trzonu, odstawić wannę na stanowisko remontowe, które
znajduje się na końcu hali przygotowywania wsadu. Tu, na przedłużeniu hali
stalowni, było miejsce dla wyburzania sklepień bezpośrednio do wagonu „radwan”
oraz stanowiska dla wymurowań dzielonych wanien pieców elektrycznych.
W międzyczasie brygada murarzy
pracuje na trzonie pieca usuwając zniszczone cegły, zastygły metal, czyli
skrzepy, które zalały najmniejsze szczeliny w trzonie. Praca mozolna, gorąco, nie
ma czym oddychać, pot leci po każdym milimetrze ciała. Dozór pilnuje pracy, wszyscy
wiedzą, jak bardzo jest ciężko. Ani chwili przerwy – jedna brygada pracuje
przez pół godziny, inna odpoczywa i tak przez całe 24 godziny.
Już następnego dnia trzon pieca był
na tyle oczyszczony, że murarze zasypywali szczeliny dolomitem, następnie
podłączono ubijaki do sprężonego powietrza. Teraz na trzon murarz rzucał masę
dolomitowa zmieszaną z innymi materiałami ogniotrwałymi i trwało ubijanie, to
rytmiczne bicie tworzyło bardzo trwałą nawierzchnię. Zostały 3 dni. Inżynier
Szkutnik już widzi zmęczenie pracowników i sygnalizuje to szefowi Wocialowi. Interweniuje
u szefa wydziału remontowo-budowlanego, prosząc o pomoc. Ten mu odmawia. Jest
zagrożenia, że remont nie będzie wykonany.
O czternastej odprawa. Inżynier
Szkutnik zwraca się do tych, którzy kończą zmianę: „– Już nieraz dawaliście wyraz dobrej roboty, zaangażowania,
wiem, że to święta, że żony czekają, dzieci i w domu robota, a może jeszcze
który nie ma choinki…” – mówi przytłumionym głosem. „Proszę, zostańcie, chociaż
kilka godzin.”
Mistrz Jan Dolmitrz mówi coś do brygadzisty
Mieczysława Kaczmarskiego. Wcześniej bywało, że Mietek zastępował mistrza, to znakomity
fachowiec, w warszawskiej stalowni pracuje już 18 lat.
„– No, trzeba zostać i już. Wszyscy, panie
kierowniku? Co?” – pyta, ale patrzy na ludzi. Oni przytakują, kiwają głowami,
choć są zmęczeni. Ktoś mówi: „– Chłopy, idziemy do stołówki i wracamy do
roboty.”
Brygada w składzie Mieczysław
Kaczmarski, Józef Sobieszyński, Józef Kępkiewicz, Czesław Barczyński, Bogusław
Więckowski, Waldemar Więckowski, Jerzy Bartosiewicz, Jan Dziekański przepracowała
jeszcze jedną zmianę, a przecież jutro zaczynają pracę od 6 rano.
Remonty pieca są co dwa tygodnie, ale
wymiany trzonu dokonuje się rzadko. Do każdego remontu zabezpieczane są części
zamienne i przygotowywane brygady robocze: murarzy, hydraulików, mechaników, elektryków
– w sumie to dziesiątki specjalistów. Natomiast remonty pieców martenowskich
dokonują wyspecjalizowane firmy ze Śląska.
22 grudnia wanna była naprawiona i
można było murować. Kilku pracowników z wydziału W05 zaczęło układać cegły, gdy
nagle odwołano ich do naprawy sklepienia pieca martenowskiego, albowiem zerwało
się to sklepienie. Wobec tego przesunięto brygadę Wiesława Kaczyńskiego i pod
jego nadzorem murowano pancerz pieca. W tej brygadzie byli: Jarosław Iżykiewicz,
Seweryn Dolak, Jan Konopka, Adam Mamaj, Eugeniusz Sucharski, Henryk Tchórz. Każda
cegła przechodzi przez ludzkie ręce, jest dokładnie oglądana, a tych cegieł na
trzonie i wannie jest 90 ton, musi je ułożyć w ciągu 2 zmian kilku murarzy. Tu
nie tylko palce drętwieją, pot leje się po grzbiecie, wykonywane są setki
skłonów przy podnoszeniu cegieł.
Ucichły młoty ubijaki, do pracy
przystąpili hydraulicy, mechanicy i elektrycy. Kilka godzin później kierownik
zmiany inż. Janusz Torbus wydał polecenie pierwszemu wytapiaczowi Armandowi
Siudei uporządkowanie terenu wokół pieca i przygotowanie stanowiska do wsadu.
Była wtedy godzina 3:10 nad ranem.
Jest 23 grudnia. Zmianę ma mistrz
brygady murarskiej Władysław Bździon. Z pieca elektrycznego nr 3 dokonano
spustu i piec wyłączono z produkcji. Władysław dostał polecenie przygotować
piec do szybkiego remontu. Nie mógł zrozumieć, kto taki „numer” wymyślił – jeden
remont ledwie zakończony, a już drugi czas zaczynać… Wykonał telefon do
inżyniera Szkutnika, ale ten potwierdza: „przystąpić do przeprowadzenia
remontu”. Brygada murarska w składzie: Zygmunt Choroś, Jan Guba, Stanisław
Jaroszek, Michał Królak, Stanisław Krawczyk, Janusz Sikora przygotowuje
stanowiska robocze i gromadzi niezbędne materiały. Franek Skoczek „Bebech” – tak
go nazywali koledzy – miał dowozić wózkiem akumulatorowym materiały z magazynu,
polecenia nie wykonał, bo akumulator był rozładowany. Główny dyspozytor – Feliks
Jancewicz – upoważnił mistrza Bździna, by z bazy transportu samochodowego
wypożyczył sprawny wózek akumulatorowy. Pozostała brygada usunęła wannę od
trzonu, wykorzystując sprzyjające warunki, albowiem trzon stygł, a druga wanna
była już wymurowana, co było ogromną oszczędnością czasu.
Tego dnia kierownikiem remontu był
Eugeniusz Kowalewski, ma do zrealizowania proste zadanie – dokonać remontu tak
szybko, by ludzie zatrudnieni przy nim byli w domach przed ukazaniem się
pierwszej gwiazdki. Pomagała im brygada murarzy z warszawskiego Hutniczego
Przedsiębiorstwa Remontowego. Brygady utrzymania ruchu ze stalowni kierowane
przez Zygmunta Gębskiego, Stanisława Czajkowskiego, Jana Mościckiego, Tadeusza
Klimaszewskiego, Pawła Zmitrowicza wykonują zadania bezbłędnie. Zazębiają się
dziesiątki nieprzewidzialnych spraw. Tutaj, w tej gorączce, wychodzi zmysł
organizatorski, szybkość i trafność podejmowania decyzji oraz określonych
operacji montażowych. Być może ten świąteczny czas tak mobilizował ludzi. Około
jedenastej było wiadomo, że czas remontu będzie rewelacyjny.
Nie czekając końca remontu
technolodzy przygotowali się już do skręcania elektrod, wymiany koryt sprzed
okna wsadowego, przygotowania starych beczek stawianych przez wytapiaczy na
trzon, a które spełniać będą rolę amortyzatorów przy wsadzie. Uderzenie 60 ton
żelastwa na trzon mogłoby uszkodzić cegły. Paweł Zmitrowicz kończy montowanie
kesonów, sprawdzając obieg wody. Mechanicy kończą okapy odpylania. Coraz
częściej ludzie patrzą na zegarki. W końcu suwnica transportuje ogromne
sklepienie nad wannę, które mechanicy szybko montują, potem wytapiacze wymieniają
dwie elektrody. Jest już 14:40, jakby niepokój…
Jest 16:15 – elektroda dotknęła złomu
w piecu, rozpoczęła się kanonada, topienie, i jest coś zadziwiającego… nikt się
nie cieszy, nikt się nie śpieszy, ba, kilku murarzy i mechaników usiadło przed
pomieszczeniem wydawania wody i mleka, rozmawiali. O czym? – nie wiem. Potem
dyrektor Korzeniowski dziękował, ściskał ręce…
To wszystko. Tylko jakoś ludzie wolno
idą do szatni, jakby czuli ogromny ciężar na sobie.
Tego dnia w warszawskich rodzinach
hutniczych zapaliły się światełka na choinkach. Jedni usiedli do stołu, jeszcze
inni pracowali na zmianie. Lecz byli i tacy, którzy ledwo przekroczyli próg
domu położyli się do łóżka, by spać, bo następnego dnia o szóstej rano powinni
być na stanowiskach pracy.